Chyba tylko wielkosobotnie święcenie pokarmów może być frekwencyjnym rywalem dla Środy Popielcowej. Tyle że w zasadzie nie ma żadnego powodu, dla którego wierni mieliby akurat tego dnia zapełniać kościoły. Różni się on od wszystkich pozostałych tylko tą jedną szczyptą popiołu, drobnym gestem, prostym, prawie dosłownym symbolem.
Ale w końcu żyjemy w epoce symboli. Budowania przekazu nie przez narracje, złożone i rozbudowane opowieści, ale wydarzenia. Proste i jednoznaczne, najlepiej uchwytne w jednym kadrze. Przykuwające uwagę podczas przesuwania palcem po ekranie smartfona. Z całego trzydniowego spotkania przewodniczących episkopatów poświęconego pedofilii w Kościele przebiło się najmocniej i zostanie najdłużej wcale nie żadne z wygłoszonych w Watykanie przemówień, ale zdjęcie papieża całującego w rękę Marka Lisińskiego, prezesa Fundacji „Nie lękajcie się", w dzieciństwie wykorzystanego seksualnie przez księdza.
Ale są też inne symbole, którymi Kościół może walczyć z pedofilią. Mniej fotogeniczne, ale chyba nie mniej skuteczne. Rozłożone na lata, dekady, trwające aż do śmierci. Bo właśnie symbolem – bardziej niż przepisem, praktyką czy wyrzeczeniem – jest celibat. Symbolem bezinteresowności, zainteresowania wiernymi bez wiązania z tym nadziei na jakąkolwiek fizyczną czy emocjonalną korzyść. Rezygnacji z szukania nie tylko bliskości, ale też podziwu czy popularności. Każdej z walut, którymi zazwyczaj świat odpłaca się za uwagę i poświęcenie.
Dyskusje na temat grzechu pedofilii i celibatu przyciągają się i przeplatają od dobrych kilkunastu lat. Zniesienie drugiego miałoby być nadzieją na pokonanie tego pierwszego. Może i tak, ale tylko kiedy celibat sprowadzi się do bezsensownego utrudniania życia duchownym. Czasem jednak można też zaufać symbolom. One naprawdę mogą mieć konsekwencje.