Jestem wszakże przekonany, iż motywem głównym jego zaangażowania są pobudki natury moralnej. Wobec tragicznie zmarłej koleżanki powoduje nim coś w rodzaju etycznego zobowiązania, silna lojalność, solidarność – nie tyle nawet partyjna, ile po prostu ludzka – w obliczu czyjegoś nieszczęścia. I wreszcie tak oczywista zwłaszcza dla prawnika dążność dociekania prawdy oraz imperatyw wyjaśnienia sprawy tak bulwersującej i budzącej tyle uzasadnionych wątpliwości.
Szczegółowe racje są już dostępne i powszechnie znane; Kalisz wykłada je zarówno w projekcie raportu komisji, jak i w szeregu wywiadów i wypowiedzi medialnych. Jednak nie skupia się i nie poprzestaje wyłącznie na pojedynczym, choćby i najbardziej drastycznym fakcie, jakim było osaczanie lub wręcz zaszczuwanie Barbary Blidy, lecz umieszcza to tragiczne w skutkach wydarzenie na tle szerszym.
Wyjście na lewicę
O tym, że nie była to sprawa odosobniona czy oderwana, tylko stanowiła fragment znacznie większej – rzec można: systemowej – całości, świadczy wiele okoliczności. Aktem kluczowym zgoła zadziwiającej autodemaskacji jest szczególnie jedno charakterystyczne, czerpane z "bezpieczniackiego" języka, sformułowanie. Aresztowanie Blidy miało być "wyjściem na lewicę", jak to – bez ogródek, z nieskrywaną nadzieją – określali sami ludzie PiS.
Zatem początek metodycznie zaplanowanego procesu, ważny, ale zaledwie wstępny jego etap. Czymże zresztą, jeśli nie ciągami dalszymi owego "wychodzenia na lewicę" było ileś kolejnych działań? Takich jak represje wobec Jana Widackiego. Czy też – wprawdzie tak skrajnie nieudolne, że budzące uśmiech politowania – próby skompromitowania Aleksandra Kwaśniewskiego przez bohatera obozu IV RP, agenta Tomka.
Nagie haki na Tuska
Mogłoby z tego wynikać, iż to postkomunistyczna lewica była głównym celem zamierzonej przez PiS destrukcji. Taką właśnie tezę stawia Kalisz, opierając się na sprawie Barbary Blidy. Nie mam żadnej wątpliwości, że plany takie szły znacznie dalej i szerzej. Afera, w którą próbowano uwikłać Andrzeja Leppera – przecież ówczesnego sojusznika w rządzie – dowodnie świadczy, że na celowniku Kaczyńskiego stopniowo znaleźliby się wszyscy, których uznałby za wrogów. Po Lepperze niechybnie przyszłaby kolej na następnego alianta, Romana Giertycha. Sam nie miał co do tego złudzeń.
Wszelako za wroga numer jeden Jarosław Kaczyński uznawał nie "przystawki" Samoobrony czy LPR, ani nawet byłych komunistów, których – jak zresztą wszystkich dokoła – traktował instrumentalnie; Edward Gierek raz był szczególnego rodzaju, ale jednak "patriotą", by kiedy indziej, stosownie do propagandowych potrzeb, przedzierżgnąć się w protoplastę złego Tuska. Bowiem tym wrogiem był sam Donald Tusk i jego Platforma.