To nie tak miało być, przyjaciele – śpiewała niegdyś zapomniana już piosenkarka Anja Orthodox w wyborczym songu lewicy. Te słowa powinny się przypomnieć dziś Grzegorzowi Napieralskiemu. Od dłuższego czasu przestał zaskakiwać nas swoimi sukcesami, zaś sam jest zaskakiwany wydarzeniami na scenie politycznej: ucieczką Bartosza Arłukowicza do PO czy ultimatum Ryszarda Kalisza w sprawie jedynki na liście wyborczej w Warszawie.
Dochodzą do tego – jak dotychczas – brak ciekawego pomysłu na kampanię, słabe wyniki w sondażach, a wreszcie demonstracyjne lekceważenie lidera SLD przez Platformę. Nie tak miał wyglądać tryumfalny marsz Sojuszu do władzy. Młody szef SLD nie zdołał uzyskać pozycji równorzędnego gracza w politycznych szachach.
Rewanż za chude lata
Jeszcze rok temu – po wyborach prezydenckich – Grzegorz Napieralski przedstawiał swoim partyjnym kolegom optymistyczną wizję politycznego rozwoju SLD. Wynik w wyborach prezydenckich 13,68 proc. ogłosił sukcesem lewicy. Był to sukces niewątpliwie nieco naciągany, ale wystarczający, aby utwierdzić dominację Napieralskiego w partii. Kolejnym celem miało być przekroczenie magicznej bariery 20 proc. w wyborach parlamentarnych i udział we władzy w następnej kadencji Sejmu.
Skoro lewica uznaje polityków PiS za morderców Blidy, z którymi paktować nie wolno, to traci też szansę na prowadzenie jakiejkolwiek gry wobec Platformy
SLD miało być atrakcyjną alternatywą wobec szczepionych w bezustannym boju buldogów z PO i PiS. A wyborcy zmęczeni nijakością Donalda Tuska i nieprzejednaniem Jarosława Kaczyńskiego mieli postawić na tego trzeciego – Grzesia Napieralskiego. Działacza młodszego od obu liderów wywodzących się jeszcze z epoki „Solidarności", kokietującego młode pokolenie takimi hasłami, jak nowe technologie czy europejskość.