Przede wszystkim świat zna wiele przykładów krzywdzenia większości przez zdeterminowaną mniejszość, na tym polega choćby terroryzm. Weźmy zresztą przykład z życia codziennego: sala pełna ludzi, którzy chcą posłuchać koncertu, i jeden prostak, który chce im to zakłócić. Wygra do pewnego momentu, choć będzie sam.
Ale jest też pytanie, czy ludzi chodzących na procesje jest na pewno w Polsce większość. Nominalnych katolików – może, ale praktykujących? Ci konkretni ludzie, zderzeni z potężną gazetą, która im mówi: wasze uczucia nic nie znaczą, z pewnością poczują się osaczeni. Aby to zrozumieć, wystarczy odrobina empatii. Na Czerskiej to towar deficytowy.
Dyskusja o empatii jest szczególnie na czasie, kiedy nieomal do wczoraj patrzyliśmy ze zgrozą na płonące brytyjskie miasta. Bo między Hajnclem uważającym, że ma prawo parodiować procesję, a wyrostkami wynoszącymi wszelkie dobra z rozbitych sklepów, widać podobieństwo. Że on działa podobno z motywów ideowych? Oni też przecież bełkocą do zdumionych dziennikarzy o tym, że w państwie dobrobytu mają prawo do komórek i markowych ciuchów. I on, i oni są wykwitem współczesnej cywilizacji. Lub raczej jej upadku.
Jest w tej straszliwej angielskiej ruchawce coś z buntu socjalnego przeciw oszczędnościowej polityce Camerona. I jest coś z wojny rasowej. Ale wśród amatorów rozróby widzimy młodych ludzi o białej skórze i nieźle się mających. Robią to, bo lubią.
Zawsze byli tacy ludzie, problem tkwi w skali zjawiska. W "Wyborczej" Piotr Buras proponuje nową wielką debatę nad przyszłością świata. Ale sprowadza ją do poszukiwania najlepszej doktryny społeczno-ekonomicznej, której ponoć zabrakło obecnej Anglii. Pisze o różnicach w dochodach, o zbyt wielkim rozwarstwieniu, o frustracji wywołanej Cameronowskimi cięciami. Szuka nowych przewodników, na przykład reformatora Willa Huttona mówiącego chętnie o Brytyjczykach jako o "zranionym społeczeństwie", a marzącego o społeczeństwie wielkim (Big Society). Czyli o powrocie do dawnych socjaldemokratycznych ideałów, nawet jeśli zreformowanych i przystosowanych od nowych potrzeb. Jak zreformowanych, wyczytać zresztą trudno.
Patrzę na te poszukiwania z zainteresowaniem. I nawet się cieszę, kiedy Buras i inni autorzy zauważają, że i na lewicy, i na prawicy następuje odwrót od zdogmatyzowanych, dawno nietwórczych recept neoliberalnych, którym notabene hołdowała jeszcze niedawno bezrefleksyjnie, a czasem nadal hołduje, sama "GW" i większość polskich elit. Ale pomijając już niejasność wszystkich tych poszukiwań, nie jestem wcale pewien, czy to jedyna możliwa odpowiedź na takie doświadczenie jak brytyjska "rewolta". Więcej, czy to powinien być główny kierunek poszukiwań.