Prawidłowością jest, że w obliczu kolejnej afery, prowadzącej do kompromitacji klasy rządzącej, powróciła idea rządu ekspertów. Dyskutuje się o nim, tak jakby miał być on lepszym wariantem sprawowania władzy niż rządy zawodowych polityków. Byłoby to tylko możliwe w trudnej do wyobrażenia sobie sytuacji przejściowego sojuszu między SLD, Ruchem Palikota i PiS, i co najmniej częściowego przyzwolenia ze strony koalicji rządzącej.
Jednak nawet gdyby ten mało realistyczny scenariusz się spełnił, polityczny sens tego przedsięwzięcia wydaje się wątpliwy, zaczynając od niejasnej definicji rządu ekspertów. Zwykło się pod tym pojęciem rozumieć specjalistów z zakresu ekonomii, prawa, zdrowia, transportu i innych dziedzin, ludzi z doświadczeniem i przedstawicieli nauki - z wyłączeniem MON i MSW i trudniejszych do zdefiniowania kompetencji „eksperta" dla resortów kultury, rozwoju regionalnego czy sportu.
Profesorowie tracą neutralność
Nasuwa się refleksja, że pod względem składu zawodowego wszystkie dotychczasowe rządy, łącznie z koalicją PO-PSL, rekrutowały się w mniejszym lub większym stopniu z tak rozumianych ekspertów. Żeby sobie na to zaszczytne miano zasłużyć, przyszły rząd musiałby się więc chyba charakteryzować jeszcze większym odsetkiem ekspertów, przy czym kluczową postacią dla jego uwiarygodnienia jest premier, którym powinien być ktoś znany i poważany, najlepiej naukowiec, nieuwikłany w rozgrywki polityczne.
Ważniejsze jest to, na ile rząd ekspertów poprawiłby sprawność rządzenia i sprostał oczekiwaniom społecznym. Główna trudność tkwi w konieczności pogodzenia wymagań polityczno-ideowej neutralności z kwalifikacjami dobrego polityka. W tym drugim przypadku najważniejszymi cechami są: umiejętność zawierania sojuszy, znajdowania kompromisowych rozwiązań, godzenia sprzecznych interesów i rezygnowania z jednych, czasami szczytnych celów, ażeby osiągać możliwe. Klasa rządząca powinna się charakteryzować skutecznością działania, reprezentować interesy wyborców i dawać gwarancję, że w sytuacjach zagrożeń nie zdystansuje się od odpowiedzialności, argumentując (dajmy na to), że ważniejsze od skuteczności są zasady moralne. Kwalifikacje te najłatwiej nabywa się, funkcjonując wewnątrz, a nie na zewnątrz systemu politycznego, co oczywiście koliduje z zakładaną neutralnością rządu ekspertów.
Z założenia o jego neutralności wynika, że tylko zewnętrzne autorytety gwarantują poparcie społeczne i prestiż, ponieważ one tylko stanowią rękojmię uczciwości, bezstronności, profesjonalizmu i wyważenia sprzecznych interesów we właściwych proporcjach. Nie wiadomo dokładnie, na ile ta definicja trafia w zapotrzebowanie społeczne, ale wydaje się, że byłoby to pomieszanie sympatii z logiką i zasadami rządzenia. Można mieć jak najlepsze skojarzenia ze znanymi osobistościami świata nauki, czego świadectwem jest przypisywanie najwyższego prestiżu profesorowi wyższej uczelni - w przeciwieństwie do obdarzanych najniższym prestiżem ministra i posła - ale jest faktem, że profesorowie przechodzący do polityki przestawali być postrzegani w roli bezstronnego arbitra. Jerzy Buzek po desygnowaniu go na stanowisko premiera stał się częścią establishmentu, Leszek Balcerowicz zaczął być traktowany jako reprezentant wielkiego biznesu, a Marka Belkę utożsamiano z liberalną twarzą SLD.