Od wielu tygodni w mediach wylewają się fale oburzenia i potępienia z powodu polityki Rosji i rozczarowania kunktatorską polityką Niemiec. Najbardziej radykalne postulaty zgłosił ostatnio komentator austriackiego dziennika „Der Standard", który domagał się dozbrojenia Ukrainy, rozmieszczenia wojsk NATO w tym kraju oraz atakowania separatystów i ich rosyjskich zaopatrzeniowców za pomocą amerykańskich dronów.
Rozumiem takie emocje i je podzielam. Ale oburzenie jest kiepskim doradcą. Nakazuje szukać winnego, żeby go przykładnie ukarać. Potem czujemy się lepiej, choć problemu to nie rozwiązuje. W tym konkretnym przypadku ofiara może proponowanych rozwiązań nie przeżyć. Dozbrajanie Ukrainy na wielką skalę zbliża nas do eskalacji konfliktu, wykraczającej poza jej granice, może nawet i do konfrontacji nuklearnej. Z kolei robienie tego na mniejszą skalę pogrąży kolejne regiony Ukrainy w wojnie, a tym samym znacząco oddali perspektywę demokracji, pluralizmu i dobrobytu od tego kraju.
Chyba nikt nie uwierzy naprawdę, że za pomocą broni ręcznej, kamizelek i opatrunków można wypchnąć rosyjskie i separatystyczne oddziały do Rosji na zawsze. Brak takiego wsparcia pogrąża wschód Ukrainy w wieloletnim konflikcie partyzanckim, podobnym do czeczeńskiego. Żaden z tych scenariuszy nie jest korzystny dla Ukrainy, choć niektóre z nich mogą się okazać korzystne dla innych uczestników tej gry. Tego konfliktu nie można rozwiązać militarnie: Ukraina – z pomocą Zachodu lub bez niej – z Rosją nie wygra, Rosja za każdy militarny sukces na Ukrainie płaci cenę w postaci jeszcze silniejszej nienawiści Ukraińców do niej i jeszcze silniejszego dążenia Ukrainy ku Zachodowi.
Są konflikty, których nie można rozwiązać ani militarnie, ani politycznie, jak konflikt w Syrii albo izraelsko-palestyński. Konflikt ukraińsko-rosyjski do takich na szczęście nie należy. Wystarczy dostrzec jego źródła.