Robert Stanisław Terentiew: Wskrzeszenie upiorów

Konfliktu na Ukrainie nie zdusi się nowymi dostawami broni dla Kijowa, wysyłaniem instruktorów wojskowych ani walką na sankcje ekonomiczne i agresywne oświadczenia, w czym celują i Waszyngton, i Moskwa – pisze publicysta.

Publikacja: 05.03.2015 00:01

Prorosyjski rebeliant na zburzonym lotnisku w Doniecku, 2 marca 2015 r.

Prorosyjski rebeliant na zburzonym lotnisku w Doniecku, 2 marca 2015 r.

Foto: PAP/EPA

Wojna domowa na Ukrainie przyniosła zjawiska społeczne i polityczne nieznane nawet pokoleniu, którego dorosłe życie przypadło na czas zimnej wojny. Tamten długi, przeto nużący, konflikt między dwoma atomowymi mocarstwami miał swoje przypływy i odpływy, ale wierzono, że gwarancją pokoju jest równowaga strachu przed nuklearną zagładą. Świat był w miarę przewidywalny, tym bardziej że pole walki było niezwykle czytelne, a i racje były po naszej stronie. Dziś jest inaczej.

Wszyscy kłamią – i to głupio


Już od roku w publicznej przestrzeni coraz częściej pojawia się słowo „wojna". Europejska lub nawet trzecia światowa. I nikt nie bije na alarm. Rozmaici jednodniowi eksperci masowo zapraszani do telewizyjnych studiów opisują i oceniają ukraiński konflikt w czarno-białych barwach i zupełnie nie liczą się z faktami. Zresztą o fakty trudno, bo wszyscy kłamią, głównie politycy, ich partyjni rzecznicy i afiliowana przy nich prasa oraz portale internetowe. Powszechnie stosowaną techniką jest przemilczanie faktów, które przeczą tezie, a są korzystne dla przeciwnika, insynuacja, operowanie niesprawdzoną informacją, stygmatyzowanie wroga i szantaż moralny ludzi odmiennie oceniających wydarzenia. Nazywa się to wojną informacyjną.

Podobno jest to jeden z trzech elementów nowoczesnej „wojny hybrydowej", ponoć wymyślonej przez Władimira Putina, ale też ochoczo i twórczo rozwijanej przez jego przeciwników. Efektem takich działań w publicznej przestrzeni jest całkowicie zafałszowany lub co najmniej nieczytelny obraz pola konfliktu. Świat nie składa się wyłącznie ze zwolenników i przeciwników czegokolwiek. W przyszłej, nie daj Bóg, wojnie będą ginąć przede wszystkim zwykli ludzie, niezbyt zainteresowani konfliktami. I dobrze by było, gdyby przynajmniej wiedzieli, za co giną, choć słabe to pocieszenie.

Tym ludziom należy się rzetelna, udokumentowana informacja. Na przykład czy rzeczywiście to wyłącznie Putin jest agresorem na Ukrainie, a rosyjskie czołgi, artyleria, ciężki sprzęt i żołnierze permanentnie wjeżdżają do Donbasu, by wspomagać separatystów? Zdrowy rozsądek podpowiada, że to możliwe. Ale czy pewne? Przy dzisiejszej technice zdjęć satelitarnych, przy obecności kilkuset międzynarodowych obserwatorów OBWE w Donbasie nie powinno być kłopotów z ustaleniem prawdy. Ale są.

Fotografie z Gruzji

Kilka tygodni temu przyjechała do Waszyngtonu delegacja ukraińskiego parlamentu z posłem z ramienia partii Samopomoc i dowódcą batalionu „Donbas" Semenem Semenczenką oraz dowódcą innego znanego batalionu „Dnipro-1", posłem Frontu Ludowego Jurijem Berezą. Posłowie przedstawili kilku komisjom senackim zdjęcia kolumn rosyjskich czołgów i ciężkiego sprzętu wkraczających z Rosji do Donbasu.

To miał być dowód rosyjskiej agresji, którym poparto prośbę o amerykańską pomoc wojskową. Zdjęcia obiegły prasę i telewizję. I wybuchł skandal. Jeden z dziennikarzy agencji Associated Press rozpoznał własne zdjęcia zrobione w 2008 roku podczas pięciodniowej wojny w Gruzji. Podobnie było z pozostałymi fotografiami; wszystkie pochodziły sprzed kilku lat i nie z Donbasu. Oburzył się na Ukraińców i przepraszał nawet znany „jastrząb" waszyngtoński, członek Komisji Sił Zbrojnych Senatu USA senator Jim Inhofe, który pierwszy został oszukany. W Ameryce to był news na pierwszą stronę gazet. Polska prasa i telewizje pominęły incydent całkowitym milczeniem.

Już od kilku miesięcy w doniesieniach prasowych przewija się jak refren jeden motyw: nadal trwa ostrzał artyleryjski Doniecka. To prawda. Pociski padają na dzielnice mieszkalne, giną cywile, przerwane są sieci gazowe i elektryczne. Ale w tych doniesieniach starannie unika się jasnego określenia, kto mianowicie ostrzeliwuje zbuntowany Donieck. Straty ludności cywilnej mimo rozejmu rosną. Polscy politycy, a za nimi prasa, domagają się dostaw nowoczesnego uzbrojenia dla ukraińskiej armii.

Ostatnio do tych apeli dołączyła nawet „Rzeczpospolita", gazeta, z której opiniami zwykle się identyfikuję. Argumentuje tak: „Kryzys na Ukrainie się nie skończył. Wydarzenia ostatnich dni dowodzą, że stłumione po wejściu w życie rozejmu walki mogą w każdym momencie się nasilić. Wciąż trwa ostrzał Doniecka, a dane wywiadowcze wskazują na koncentrację oddziałów separatystów w okolicach Mariupola".

Gra wyborcza

Rozumiem: separatyści nie dość, że nadal mimo rozejmu ostrzeliwują Donieck, to jeszcze się koncentrują... I dlatego Polacy muszą dostarczyć broń Ukraińcom, by przerwać te praktyki. I nie rozumiem: przecież Donieck jest siedzibą władz samozwańczej republiki, tu znajdują się sztab separatystów i dowództwa oddziałów oraz mieszkają rodziny żołnierzy. Od miesięcy miasto co dnia jest ostrzeliwane. Czy to znaczy, że separatyści, zamiast na północ, gdzie znajdują się pozycje wojsk Kijowa, kierują lufy dział na południe, na miasto, w którym żyją ich rodziny? Sami się ostrzeliwują?

I już nie wiadomo, co jest prawdą, a co medialną, propagandową pianą, która przykrywa nieznane, rzeczywiste intencje stron w taki czy inny sposób uczestniczących w ukraińskim konflikcie.

Te codzienne, medialne harce, szczególnie częste na głównych internetowych portalach informacyjnych, odbierają powagę toczącemu się na naszych oczach i u naszych bram konfliktowi. A należy się spodziewać ich wzmożenia, także kolejnych pielgrzymek do Kijowa, jako że zbliżają się wybory i każdy z kandydatów będzie się chciał zaprezentować jako niezłomny obrońca europejskich wartości, cokolwiek to znaczy, ważny sojusznik Waszyngtonu i bezwzględny wróg Putina. I jak to bywa, długofalowa polska polityka zagraniczna ulegnie doraźnym, personalnym korzyściom osiąganym w wewnętrznej grze wyborczej. Dodatkowo można się obawiać, że – jak to również bywa – nasi politycy uwierzą we własną propagandę i będą się kierować nią, nie zaś rzeczywistymi interesami Polski, które z braku rzetelnej wiedzy pozostaną nierozeznane.

Skórzana czapka czekisty

W ubiegłym roku minęło równe 100 lat od wybuchu I wojny światowej, która zapoczątkowała całą serię dramatycznych wydarzeń. Rewolucje i wojny kosztowały Europę miliony ludzkich istnień. To wiemy z lekcji historii. Wiemy też, że i dziś nie brakuje wojen na świecie, ale cywilizowane narody obiecały sobie, że nigdy się nie powtórzą ideologiczne szaleństwa XX wieku. To ładna obietnica. I właśnie dlatego należy jak najszybciej przerwać wojnę ukraińską. Oczywiście burzy ona porządek europejski, zagraża jego bezpieczeństwu, pochłania tysiące ofiar i tak dalej. Ale nieoczekiwanie nabiera ona też ideologicznego charakteru i przypomina czas, o którym Europa chciałaby jak najszybciej zapomnieć.

Ta wojna jest nie z naszego wieku; jest złym snem z przeszłości. To jest jakieś koszmarne déja vu. Po ulicach Kijowa maszerują młodzi ludzie z pochodniami i sztandarami z hakenkreuzem i błyskawicami SS. Wznoszą ręce w pozdrowieniu znanym z hitlerowskich Parteitagów. Za chwilę pojadą na front doniecki czy ługański. W tym samym czasie po drugiej stronie frontu, w Doniecku i Ługańsku, oficerowie robią przegląd zbrojnych oddziałów separatystów. Jeden z nich ma na głowie skórzaną czapkę czekisty z wpiętą w nią czerwoną gwiazdą z sierpem i młotem. Takie same gwiazdy widać na wielu wojskowych czapkach separatystów. Kozacy dońscy walczący na froncie ługańskim z „chachłami" noszą na papachach carskie bączki. Jak za czasów Najjaśniejszego Pana. I baćki Machny. To nie film historyczny w telewizji. To są obrazki, które każdy może sam zobaczyć na YouTube. Na żywo. Z wczoraj albo i z dzisiaj. Stalin z Hitlerem zanoszą się złym, starczym śmiechem.

Dlatego trzeba tę wojnę zdusić, nim się rozleje i skazi Europę starą trucizną. Ale nie zdusi się jej nowymi dostawami broni dla Kijowa, wysyłaniem instruktorów wojskowych ani walką na sankcje ekonomiczne i agresywne oświadczenia, w czym celują i Waszyngton, i Moskwa. Dziś jest już bowiem za późno na kłótnie, kto ponosi większą odpowiedzialność za rozpętanie wojny na Ukrainie i o ile większą. Ona po prostu jest. I jest problemem przede wszystkim dla Europejczyków, bo w razie katastrofy to Europa będzie polem walki, a nie Teksas czy Idaho.

Chcę wierzyć, że rozszerzaniu NATO na wschód przyświecały zbożne intencje: miało zwiększyć wspólną strefę bezpieczeństwa europejskiego. A wskrzesiło stare upiory.

Autor jest publicystą, scenarzystą i reżyserem. W czasach PRL był działaczem opozycji, w stanie wojennym internowany. W 1992 r. został dyrektorem TAI, a w latach 1994–2000 był dyrektorem programowym TV Polonia

Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Polityczna intryga wokół AfD
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: Umowa surowcowa Ukrainy z USA. Jak Zełenski chce udobruchać Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne