Tak w „Drodze nadziei", jak w filmie Wajdy są na ten temat krótkie, ale oczywiste epizody. Że Wałęsa nie chce o tym mówić ani przepraszać? „Bawół" – jak go wtedy nazywano – jest niezdolny do przyznania, że zbłądził. Taki był potem jako prezydent, taki został do dzisiaj. Wiedzą o tym wszyscy, którzy kiedykolwiek z nim współpracowali.

Dlatego w niedawnej eksplozji komentarzy nie ma nowej wiedzy o Wałęsie, jest tylko – i to zazwyczaj zasmucająca – wiedza o charakterach i umysłowości komentatorów. Ale jest w tym wszystkim także gorzka, lecz prawdziwa opowieść o Polsce i schodzącym dziś ze sceny pokoleniu; generacji Wałęsy, Kaczyńskich, Macierewicza, także mojej. Ale już nie Tuska i młodszych.

Wolna Polska narodziła się nie dlatego, że nieskalany Naród zawsze przeciwstawiał się komunizmowi, nie dlatego, że Wałęsa wskoczył na stoczniową bramę albo – według przeciwstawnej wersji – bracia Kaczyńscy własnymi piersiami powstrzymali ZOMO, a Macierewicz założył KOR. Nawet nie dlatego, że polski papież zawołał w Warszawie: „Niech zstąpi Duch Twój!". Upadek komunizmu to stopniowe, lecz bolesne wywikływanie się Polaków z paskudnego systemu i fałszywych nadziei, jakie rozbudzał. Także z nadziei polskiego plebeja, że przywleczony ze wschodu ustrój przyniesie upragnioną równość i uwolni od biedy. Ze złudnych świateł, jakie zapalały wymuszone przez społeczny opór zmiany na partyjnym szczycie, z ogłupienia wrzaskiem „pomożemy!".

A jeśli komuś się nie podoba? Owszem, kiedy strajk w Stoczni Gdańskiej przekształcał się w solidarnościowy, miejsce, z którego przemawiał przywódca, przez pół godziny było puste. Wałęsa wcale się tam nie pchał. Gdyby wskoczył ktokolwiek inny, byłoby inaczej. Może lepiej, może jeszcze gorzej. Trzeba było, panowie...