Władza chwali dobrą atmosferę i zapomina o antyniemieckich pohukiwaniach sprzed miesięcy. Opozycja cieszy się, bo nareszcie Kaczyński pojął, że droga na Zachód prowadzi przez Niemcy, co było oczywiste już w przełomowym 1989 roku, a nawet od historycznego listu polskich biskupów do niemieckich z czasów głębokiej komuny. Nawiasem mówiąc: kudy dzisiejszym biskupom do tamtej dalekosiężnej myśli?
Ale nic się jeszcze nie stało. Wprawdzie nie tylko Polska jest skazana w Europie na Niemcy, ale również Niemcy na Polskę. Zwłaszcza po Brexicie i w obliczu Trumpa, Putina i fali antyunijnego populizmu.
Fakty muszą dopiero nadejść, bo przepaść, jaka dzieli obie strony, jest ziejąca, chodzi bowiem o fundamentalną rozbieżność wartości. Niemcy powiadają: „więcej Unii". Dzisiejsze polskie przywództwo odwrotnie: ma być swoboda handlu i podróżowania bez integracji politycznej. Tyle że bez niej trudno sobie wyobrazić wspólną obronę i europejskie siły zbrojne, a to nasze przywództwo popiera.
Ale chodzi o coś ważniejszego: o zasady demokracji. Lekkomyślnie cieszą się rządzący, że pani kanclerz ledwie napomknęła o niezależności sądownictwa i mediów. Kryteria kopenhaskie, które wstępując do Unii, podpisaliśmy, są ogólnikowe, ale nawet w ich świetle trudno obronić podporządkowanie telewizji publicznej, Trybunału Konstytucyjnego, zniszczenie służby cywilnej, zamach na sądownictwo i inne wstydliwe sprawy.
Komisja Europejska jest zobowiązana do corocznego sprawdzania realizacji tych kryteriów nie dlatego, że wiceprzewodniczący Timmermans nas nie lubi, ale na mocy podpisanego przez Polskę dokumentu.