Joanna Tyrowicz: Czego nie widać

Można żyć z niekompetentnym prezesem banku centralnego bajającym, co mu na sercu leży. Trudniej traktować poważnie kraj, który ma odciętą od wiedzy politykę pieniężną.

Publikacja: 10.03.2020 21:00

Joanna Tyrowicz: Czego nie widać

Foto: Bloomberg

Janusz Jankowiak i Mirosław Gronicki sformułowali tezę, że „oczekiwania inflacyjne same się nie zakotwiczą" („Rzeczpospolita", 3 marca 2020 r.) oraz – tu już moja interpretacja – że niekompetentne i niewiarygodne (by nie powiedzieć po prostu: chaotyczne) wypowiedzi prezesa NBP Adama Glapińskiego nie pomagają ich zakotwiczyć. Obawiam się, że problem jest jednak większy. Bo tak konkretnie, to na jakim poziomie chcielibyśmy te oczekiwania zakotwiczyć?

Zakotwiczenie oczekiwań inflacyjnych jest możliwe, jak piszą Jankowiak i Gronicki, gdy ma szansę być wiarygodne. Ale też: ma sens jako instrument polityki pieniężnej wtedy, kiedy wiadomo, co dokładnie się dzieje. Ściślej – jest skuteczne wtedy, kiedy wzrost inflacji jest efektem przejściowych i zewnętrznych impulsów, o których wiemy, że szybko wygasną. A o bieżącej sytuacji nie bardzo możemy to powiedzieć.

Wielki powrót inflacji

Po pierwsze, w skali globalnej, na imprezę wpadła inflacja, której wszyscy spodziewali się od czasu stosowania na masową skalę tzw. poluzowania ilościowego w głównych gospodarkach świata. I wygląda na to, że zostaje z nami na dłużej, bo poluzowanie ilościowe stało się dziwacznie powszechną odpowiedzią na wszystkie nieszczęścia świata, z epidemią koronawirusa włącznie.

Nikt już nie patrzy, czy problem stwarza popyt w gospodarce czy też trudności po stronie sektora przedsiębiorstw. Najmniejsze zagrożenie spowolnieniem tempa wzrostu gospodarczego wywołuje tsunami deklaracji z wielu zakątków świata, że gdyby sytuacja się pogorszyła, banki centralne dodrukują pieniędzy.

W głowach wielu polityków i decydentów brak inflacji na skutek poluzowania ilościowego w globalnym kryzysie finansowym 2008 roku stworzył iluzję, że generalnie luzowanie nie wywołuje inflacji. Gdy to przekonanie okaże się błędne, będzie za późno.

Po drugie, zdecydowanie za mało wiemy o źródłach zmian inflacji w Polsce. Członkowie zarządu NBP zarzekali się co prawda w Senacie, że jej wzrost ma charakter zewnętrzny i przejściowy, ale tak szczerze, to po prostu nie mogli tego (jeszcze) wiedzieć.

Inflacja to m.in. częstotliwość zmieniania cen. Ze starych badań wiemy, że w Polsce ceny się zmieniają z inną częstotliwością w dużych aglomeracjach i w mniejszych ośrodkach. W tych pierwszych ceny dóbr rosną dość równo. W mniejszych ośrodkach ceny usług i dóbr zmieniają się bardziej skokowo. Nie znamy na razie odpowiedzi na pytanie, na ile ta tendencja pozostanie prawdziwa w miarę popularyzacji franczyz i sklepów wielkopowierzchniowych.

Drugą składową inflacji są kierunki zmian (wiele cen przecież maleje), przeważone rolą danych produktów w całym indeksie.

Czy za przyspieszeniem inflacji stoi przypadkowa zbieżność skokowych podwyżek w mniejszych miastach? Czy mniejsze spadki? Czy zasadnicza anomalia w dużych aglomeracjach? Czy jakaś kombinacja? Jeśli jest to przypadkowa koordynacja skokowych zmian, to czy proces ten się dopiero zaczął? Jest w środku? Kończy się? Te pytania nie dotyczą nawet przyczyn, tylko najprostszych własności obserwowanych dziś procesów cenotwórczych.

Po trzecie, poza źródłami inflacji są jeszcze jej przyczyny. Po jednej stronie obejmują one procesy na rynku pracy: inflacjogenne inwestycje publiczne i transfery, wzrost płacy minimalnej w interakcji z inwestycjami prywatnymi, popytem na pracę i kreacją miejsc pracy. W skrócie mówiąc, chodzi o to, w jakim stopniu za podwyżkami stało zwiększenie popytu (np. gospodarstw domowych) i na ile jest ono trwałe, a w jakim wiodącą rolę miały koszty składowych. I jak duże pole manewru mają w średnim okresie przedsiębiorcy, by drożejące komponenty zastąpić.

Po drugiej stronie, przyczyny inflacji to wzajemne oddziaływanie pomiędzy cenami i decyzjami zakupowymi gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Tutaj, w skrócie mówiąc, chodzi o to, czy wzrost cen skłoni gospodarstwa domowe do ograniczenia zakupów i szukania tańszych zamienników czy też dzięki kredytowi lub obniżeniu oszczędności ludzie będą chcieli zachować obecny (a może nawet wyższy?) poziom konsumpcji pomimo wzrostu cen.

Narzędzia tylko w NBP

Te trzy kwestie – jedna zewnętrzna i dwie wewnętrzne – pozostają na razie wielkim znakiem zapytania. Poza NBP nikt nie ma dostępu do danych niezbędnych do tego typu badań. Np. tylko NBP ma realny dostęp do jednostkowych danych o cenach produktów i usług w ujęciu geograficznym, z możliwością sprawdzenia, co w przypadku poszczególnych produktów zmienia się w danym sklepie w danej części Polski.

Bo co komu po informacji, że ceny żywności wzrosły o X proc. rok do roku? Można zrobić ładny wykres i na tym wartość tej informacji się kończy, jeśli nie wiemy, jakiego typu procesy cenotwórcze stoją za tym wzrostem, jaki wpływ nań miały wcześniejsze działania fiskalne, gospodarstw domowych i przedsiębiorstw oraz jaki będzie wpływ na przyszłe zachowania gospodarstw domowych i przedsiębiorstw (by nie wspomnieć o rządzie).

Do większości danych, które dla poprzednich Rad Polityki Pieniężnej były wskazówką na temat procesów cenotwórczych w gospodarce, analitycy rynkowi w Polsce i za granicą po prostu nie mają dostępu. Dlatego wszyscy polegali na badaniach analityków NBP.

Zarzucone badania

W czasach, które znam z autopsji, badania takie prowadzono na potrzeby Rady Polityki Pieniężnej systematycznie (tj. niezależnie od poziomu inflacji), a także publikowano je na stronach NBP oraz w czasopismach naukowych. Realizacja tych badań i ich publikowanie było niezbędne m.in. dlatego, że banki komercyjne i inne ośrodki analityczne nie miały i nie mają dostępu do niezbędnych źródeł danych. Dziś tych badań nie robi nikt.

Pomijając przepaść kompetencji pomiędzy dzisiejszą RPP i poprzedniczkami, to nawet jej członkowie wyraźnie zauważają, że wartość analityczna przekazywanych im materiałów została zredukowana do podstawowych tabelek i wykresów. Zniknęły nie tylko interpretacje, ale także pogłębione analizy i badania naukowe.

Rynki finansowe, podobnie zresztą jak ja, mogą spokojnie żyć z niekompetentnym prezesem banku centralnego bajającym o tym, co mu akurat aktualnie leży na sercu. Zawsze to jakiś koloryt, zresztą finansiści ze świata nie takie przypadki już widzieli. Problem w tym, że nawet najlepszy napastnik nie strzela bramek, jeśli jest odcięty od podań. Dlatego trudniej poważnie traktować kraj, który poza paplającym prezesem ma również odciętą od wiedzy politykę pieniężną.

Prof. dr hab. Joanna Tyrowicz pracuje w Uniwersytecie Warszawskim i ośrodku badawczym GRAPE.

Janusz Jankowiak i Mirosław Gronicki sformułowali tezę, że „oczekiwania inflacyjne same się nie zakotwiczą" („Rzeczpospolita", 3 marca 2020 r.) oraz – tu już moja interpretacja – że niekompetentne i niewiarygodne (by nie powiedzieć po prostu: chaotyczne) wypowiedzi prezesa NBP Adama Glapińskiego nie pomagają ich zakotwiczyć. Obawiam się, że problem jest jednak większy. Bo tak konkretnie, to na jakim poziomie chcielibyśmy te oczekiwania zakotwiczyć?

Zakotwiczenie oczekiwań inflacyjnych jest możliwe, jak piszą Jankowiak i Gronicki, gdy ma szansę być wiarygodne. Ale też: ma sens jako instrument polityki pieniężnej wtedy, kiedy wiadomo, co dokładnie się dzieje. Ściślej – jest skuteczne wtedy, kiedy wzrost inflacji jest efektem przejściowych i zewnętrznych impulsów, o których wiemy, że szybko wygasną. A o bieżącej sytuacji nie bardzo możemy to powiedzieć.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację