Janusz Jankowiak i Mirosław Gronicki sformułowali tezę, że „oczekiwania inflacyjne same się nie zakotwiczą" („Rzeczpospolita", 3 marca 2020 r.) oraz – tu już moja interpretacja – że niekompetentne i niewiarygodne (by nie powiedzieć po prostu: chaotyczne) wypowiedzi prezesa NBP Adama Glapińskiego nie pomagają ich zakotwiczyć. Obawiam się, że problem jest jednak większy. Bo tak konkretnie, to na jakim poziomie chcielibyśmy te oczekiwania zakotwiczyć?
Zakotwiczenie oczekiwań inflacyjnych jest możliwe, jak piszą Jankowiak i Gronicki, gdy ma szansę być wiarygodne. Ale też: ma sens jako instrument polityki pieniężnej wtedy, kiedy wiadomo, co dokładnie się dzieje. Ściślej – jest skuteczne wtedy, kiedy wzrost inflacji jest efektem przejściowych i zewnętrznych impulsów, o których wiemy, że szybko wygasną. A o bieżącej sytuacji nie bardzo możemy to powiedzieć.
Wielki powrót inflacji
Po pierwsze, w skali globalnej, na imprezę wpadła inflacja, której wszyscy spodziewali się od czasu stosowania na masową skalę tzw. poluzowania ilościowego w głównych gospodarkach świata. I wygląda na to, że zostaje z nami na dłużej, bo poluzowanie ilościowe stało się dziwacznie powszechną odpowiedzią na wszystkie nieszczęścia świata, z epidemią koronawirusa włącznie.
Nikt już nie patrzy, czy problem stwarza popyt w gospodarce czy też trudności po stronie sektora przedsiębiorstw. Najmniejsze zagrożenie spowolnieniem tempa wzrostu gospodarczego wywołuje tsunami deklaracji z wielu zakątków świata, że gdyby sytuacja się pogorszyła, banki centralne dodrukują pieniędzy.
W głowach wielu polityków i decydentów brak inflacji na skutek poluzowania ilościowego w globalnym kryzysie finansowym 2008 roku stworzył iluzję, że generalnie luzowanie nie wywołuje inflacji. Gdy to przekonanie okaże się błędne, będzie za późno.