Kochają skrzypce od pięciu pokoleń

Maks Niewczyk ma 16 lat. Czy będzie lutnikiem? Jeszcze nie wie, ale na wszelki wypadek uczy się zawodu - mówi Benedykt Niewczyk, właściciel poznańskiej pracowni lutniczej położonej przy ul. Woźnej, przedstawiciel najstarszego w Polsce działającego w branży rodu

Publikacja: 22.08.2008 03:57

Kochają skrzypce od pięciu pokoleń

Foto: Rzeczpospolita

Gdy Franciszek Niewczyk otwierał w 1885 r. swą pracownię, na pewno nie myślał, że jego prawnuk Benedykt, a może potem jeszcze praprawnuk (czyli Maks) pójdzie w jego ślady. Na początku pasją zaraził syna Stanisława, który miłość do instrumentów przekazał z kolei swojemu synowi – Stefanowi (ojcu Benedykta).

Dziś do pracowni lutniczej (mieszczącej się przy Woźnej od 30 lat) przychodzą synowie Benedykta: 16-letni Maks i 22-letni Tytus, student prawa. Czy oni też będą lutnikami? Obecny senior rodu skrycie o tym marzy, jednak przyznaje, że wybór zostawia im. Patrząc jednak na Maksa ubranego w skórzany fartuch, przekładającego narzędzia czy podającego ojcu skrzypce, chłopaka po szkole muzycznej (ukończonej zresztą w klasie skrzypiec) – nie chce się wierzyć, by zrezygnował z rodzinnej tradycji, której byłby kontynuatorem w piątym już pokoleniu. – Zobaczę po liceum – mówi Maks, gdy pytam go o wybór zawodu. A jego ojciec śmieje się, że Maks, co prawda gra, ale jego ulubioną grą pozostaje piłka nożna.

Ile instrumentów wyszło z zakładu Niewczyków? – Nie prowadzimy statystyk, zresztą w czasie wojen wiele ksiąg zaginęło – opowiada Benedykt Niewczyk. Przyznaje jednak, że on sam dochodzi już do setki wykonanych instrumentów, jego ojciec zrobił ich ponad 200. Według szacunków ”Rz” obecnie roczne obroty rodzinnej firmy lutniczej mogą wynosić 300 – 400 tys. zł.

Benedykt, w przeciwieństwie do swojego syna, od dziecka wiedział, że zostanie lutnikiem. – Spędzałem długie godziny w pracowni, wiedziałem, że to moje powołanie. Tata mnie tym zaraził – opowiada. Jego ojciec Stefan, zmarły w ubiegłym roku, również wychował się w warsztacie swego ojca – Stanisława. Jak sam wspominał, ”latał po warsztacie i zżywał się z instrumentami”. Zżył się z nimi tak bardzo, że w pracy nie przeszkodziła mu nawet wojna (egzamin czeladniczy zdał w 1945 r., mistrzowski w 1948 r.). Benedykta zaś wciągnęła atmosfera zakładu i popołudnia z ojcem i dziadkiem w pracowni.

– Słuch był, zdolności manualne też, poza tym naprawdę to lubiłem – opowiada.

Przekonywać długo nie musi. Wyjmuje ze skrzypiec duszę. – Wie pani, co to jest? – pyta, pokazując niewielki przedmiot przypominający patyczek. Odpowiadam, że wiem, że to dusza, bo kończyłam szkołę muzyczną właśnie w klasie skrzypiec i od dziecka się śmiałam, gdy moja mama skrzypaczka mówiła mi, że skrzypce mają duszę. – A jakie instrumenty jeszcze ją mają? – podchwytuje temat mój rozmówca. Wymieniam, a on już ma w rękach inne pudło rezonansowe, szuka sztyftu do smarowania kołków do naciągu strun, przekładając równocześnie podstawki, przeszukując górę smyczków i przytakując mi co do dusz altówki, wiolonczeli i kontrabasu.

Gdy wracamy do historii rodu, Benedykt Niewczyk przyznaje, że jako młody chłopak wiedział, iż na jednym zawodzie nie można poprzestać. Dlatego został... fizykiem akustykiem, jest także biegłym sądowym (m.in. ma uprawnienia do wyceny instrumentów). Choć szkoły muzycznej nie skończył – na skrzypcach, jak sam mówi, grywał, bo przecież musiał wiedzieć, jak to działa. Oprócz budowy instrumentów prowadzi w Królewskiej Technicznej Szkole Wyższej w Sztokholmie eksperymenty związane z akustyką skrzypiec.

Początki lutniczego rodu i niepowodzenia, jakich wielokrotnie doświadczali poznańscy lutnicy, wcale nie wskazywały na powstanie ponadstuletniego rzemieślniczego klanu.

– A wszystko przez patriotyzm pradziadka – mówi Benedykt.

W 1910 r. mijała 500. rocznica bitwy pod Grunwaldem. A Franciszek, żarliwy patriota, postanowił wziąć udział w przygotowaniach pomnika z tej okazji. Jak łatwo się domyślić, nie było to po myśli pruskich zaborców. W 1907 r. Franciszek Niewczyk dostał propozycję nie do odrzucenia – nakaz opuszczenia Poznania. I oczywiście pracowni.

– Na szczęście dzięki pomocy hrabiego Turno rodzina była przygotowana na wyjazd. Mało tego, miała nawet załatwiony lokal na pracownię we Lwowie – opowiada Benedykt. Wyjmuje z szuflady księgę, całkiem dobrze zachowaną. To katalog instrumentów, które budowała mieszcząca się przy ul. Gródeckiej 2B lwowska fabryka instrumentów Niewczyków – tak, fabryka, bo z pracowni potężnie się rozrosła i zatrudniała 20 osób. Dokładna jej nazwa była dość trudna do zapamiętania: Pierwsza Krajowa Wytwórnia Instrumentów Orkiestrowych, Smyczkowych i Dętych oraz Mandolin i Gitar.

– A ceny w katalogu są podane m.in. w markach, co pokazuje, że choć Prusacy wyrzucili Niewczyka z Poznania za polskość, nie potrafili zrezygnować z jego instrumentów – opowiada Benedykt.

Lwowski katalog jest imponujący – z instrumentów w nim przedstawionych można by stworzyć kilka potężnych orkiestr, w tym chyba najlepiej wyposażoną dętą. Jak czytamy – dostępne były tam np. ”instrumenty dęte mosiężne z nowosrebrną dekoracyą”.

Dobrze się działo we Lwowie do 1939 r., do czasu gdy do miasta weszli Rosjanie. Zabrali wszystko. – To była gratka, tyle miedzi, ołowiu i blachy, a do tego maszyny... Fabryka przestała istnieć – opowiada Benedykt.

Rodzinna legenda mówi, że zmarły w 1944 roku założyciel rodu Franciszek nie wytrzymał tego, że po raz kolejny w życiu zobaczył Rosjan wchodzących do Lwowa (pierwszy raz podczas I wojny światowej).

Przed II wojną światową istniały dwie równoległe filie lwowskiej fabryki – w Bydgoszczy (do ok. 1936 r.), a od 1932 r. także w Poznaniu. Tak więc po likwidacji fabryki we Lwowie – zgodnie z obietnicą daną w magistracie przy wyjeździe z kraju, gdy oddawali klucze do opuszczanej na początku XX w. pracowni – Niewczykowie wrócili do Poznania.

Na ul. Dąbrowskiego 41a, gdzie wówczas mieściła się ich pracownia lutnicza, radzili sobie całkiem nieźle, choć w PRL zawody artystyczne, rzemieślnicze, prywatne nie cieszyły się poparciem władzy ludowej szukającej co chwilę pretekstu do pozbycia się ich przedstawicieli.

– Powstała wtedy koncepcja przeniesienia ojca do innego lokalu, jakiegoś mniej rzucającego się w oczy. A w naszej pracowni, zgodnie z urzędniczymi pomysłami, miała powstać... pralnia – wspomina Benedykt.

W walkę o lutniczą firmę włączył się sam Jerzy Waldorff. W ”Polityce”, w artykule ”O prestiżu i stolcach pod damami”, wyśmiał decydentów z Wielkopolski. – I lokal został na miejscu – mówi Benedykt.

30 lat temu jednak już z innych przyczyn został przeniesiony na ul. Woźną, tuż przy poznańskim Starym Rynku. – Ówczesny prezydent miasta Andrzej Witucki miał pomysł stworzenia takiej ulicy rzemieślniczej – tłumaczy Benedykt. Z koncepcji tej do dziś pozostało niewiele – oprócz lutników na ulicy działają tylko piekarz, perukarz, kapelusznik i zakład ceramiki.

W latach 50., gdy w Poznaniu reaktywowano po wojnie konkurs skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego, Stefan otrzymał propozycję od Zdzisława Szulca, kolekcjonera instrumentów i założyciela oraz kustosza Muzeum Instrumentów Muzycznych, by zaopiekował się skrzypcami uczestników konkursu. Niewczykowie pieczę nad instrumentami uczestników (najbliższy konkurs w 2011 r.) sprawują do dziś. A jak mówi Benedykt – wcale nie jest łatwo.

– Przez cały konkurs jesteśmy na zapleczu. Niektóre rzeczy, np. wymianę strun czy poprawienie żeberka, można załatwić na miejscu, od ręki, ale czasem trzeba zabrać instrument do pracowni – mówi Benedykt Niewczyk. Wspomina, jak podczas ostatniego konkursu, między drugim a trzecim etapem, w pracowni lutniczej pojawiła się jedna z faworytek – późniejsza zwyciężczyni Alona Bajewa. – Trzeba było wymienić jej włosie w smyczku, a wiadomo, że po takiej wymianie smyczek nie ciągnie tak samo. Stres był, ale na szczęście wygrała, bo miałbym na sumieniu później ewentualną porażkę – żartuje Niewczyk.

Złoty medal w Paryżu w 1908 r., w tym samym roku krążki również złote w Karlsbadzie oraz we Lwowie. W 1929 r. najwyższe laury na poznańskiej Powszechnej Wystawie Krajowej, wyróżnienie na Międzynarodowym Konkursie Lutniczym w Warszawie w 1955 r. To tylko niektóre nagrody klanu Niewczyków. Współcześnie też ich nie brakuje. Benedykt i Stefan kilka lat temu otrzymali certyfikat ”Dobre, bo polskie”.

– Jeden z ważniejszych, bo przecież przyznają go klienci – podkreśla Benedykt Niewczyk.

”Cześć dynastii Niewczyków” – napisał podczas wizyty w Poznaniu jeden z najsłynniejszych skrzypków świata Yehudi Menuhin. Kunszt poznańskich lutników doceniali też polscy wirtuozi – pracownię na Woźnej odwiedzała m.in. Wanda Wiłkomirska. Ale kto gra na skrzypcach Niewczyków? Można się domyślać, bo lutnicy tego nie zdradzają. – Wymieni się jedno nazwisko, a nie powie dwóch innych i będzie kłopot. Dlatego wolę nie zdradzać – tłumaczy Benedykt. Przyznaje jednak, że robi instrumenty wirtuozerskie – koszt jednego to bowiem kilkanaście tysięcy złotych i więcej.

Czy w dzisiejszych czasach zawody artystyczne, rzemieślnicze mają przyszłość?

– Mój ojciec zwykł mawiać: ”głodny spać nie chodzę” – śmieje się Benedykt. Przyznaje jednak, że z roku na rok jest coraz trudniej.

– Bywało lepiej, a teraz rynek jest nasycony. Zwłaszcza dlatego, że grających nie przybywa, a lutników jest coraz więcej – tłumaczy Niewczyk. – Pamiętam, że jak byłem dzieckiem, to przy praktycznie każdej fabryce istniała orkiestra. Było kogo wyposażać. Dziś to już wspomnienie. A lutników wbrew pozorom przybywa.

W Poznaniu jest liceum lutnicze i wyższa szkoła kształcąca w tym kierunku. Jedyna taka na świecie. I jak mówi Benedykt Niewczyk – to chyba jej główne osiągnięcie.

Kiedyś w Nowym Targu istniało technikum lutnicze. Padło. Powstała więc szkoła w Poznaniu.

– I dzięki temu mamy dwa rodzaje lutników. Twórcy profesjonaliści oraz pedagodzy uczący lutnictwa i naprawiający instrumenty – mówi Niewczyk. I dodaje, że tak naprawdę w Polsce jest rynek, na którym spokojnie wystarczyłoby 30 lutników. A jest ich mniej więcej 100. Przyznaje jednak, że na razie nie ma powodów do niepokoju. – Ja nikogo zatrudniać nie zamierzam. Pomagają mi synowie. Wolę sam pracować na swoją markę – podsumowuje.

Gdy Franciszek Niewczyk otwierał w 1885 r. swą pracownię, na pewno nie myślał, że jego prawnuk Benedykt, a może potem jeszcze praprawnuk (czyli Maks) pójdzie w jego ślady. Na początku pasją zaraził syna Stanisława, który miłość do instrumentów przekazał z kolei swojemu synowi – Stefanowi (ojcu Benedykta).

Dziś do pracowni lutniczej (mieszczącej się przy Woźnej od 30 lat) przychodzą synowie Benedykta: 16-letni Maks i 22-letni Tytus, student prawa. Czy oni też będą lutnikami? Obecny senior rodu skrycie o tym marzy, jednak przyznaje, że wybór zostawia im. Patrząc jednak na Maksa ubranego w skórzany fartuch, przekładającego narzędzia czy podającego ojcu skrzypce, chłopaka po szkole muzycznej (ukończonej zresztą w klasie skrzypiec) – nie chce się wierzyć, by zrezygnował z rodzinnej tradycji, której byłby kontynuatorem w piątym już pokoleniu. – Zobaczę po liceum – mówi Maks, gdy pytam go o wybór zawodu. A jego ojciec śmieje się, że Maks, co prawda gra, ale jego ulubioną grą pozostaje piłka nożna.

Pozostało 89% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką