Gdy Franciszek Niewczyk otwierał w 1885 r. swą pracownię, na pewno nie myślał, że jego prawnuk Benedykt, a może potem jeszcze praprawnuk (czyli Maks) pójdzie w jego ślady. Na początku pasją zaraził syna Stanisława, który miłość do instrumentów przekazał z kolei swojemu synowi – Stefanowi (ojcu Benedykta).
Dziś do pracowni lutniczej (mieszczącej się przy Woźnej od 30 lat) przychodzą synowie Benedykta: 16-letni Maks i 22-letni Tytus, student prawa. Czy oni też będą lutnikami? Obecny senior rodu skrycie o tym marzy, jednak przyznaje, że wybór zostawia im. Patrząc jednak na Maksa ubranego w skórzany fartuch, przekładającego narzędzia czy podającego ojcu skrzypce, chłopaka po szkole muzycznej (ukończonej zresztą w klasie skrzypiec) – nie chce się wierzyć, by zrezygnował z rodzinnej tradycji, której byłby kontynuatorem w piątym już pokoleniu. – Zobaczę po liceum – mówi Maks, gdy pytam go o wybór zawodu. A jego ojciec śmieje się, że Maks, co prawda gra, ale jego ulubioną grą pozostaje piłka nożna.
Ile instrumentów wyszło z zakładu Niewczyków? – Nie prowadzimy statystyk, zresztą w czasie wojen wiele ksiąg zaginęło – opowiada Benedykt Niewczyk. Przyznaje jednak, że on sam dochodzi już do setki wykonanych instrumentów, jego ojciec zrobił ich ponad 200. Według szacunków ”Rz” obecnie roczne obroty rodzinnej firmy lutniczej mogą wynosić 300 – 400 tys. zł.
Benedykt, w przeciwieństwie do swojego syna, od dziecka wiedział, że zostanie lutnikiem. – Spędzałem długie godziny w pracowni, wiedziałem, że to moje powołanie. Tata mnie tym zaraził – opowiada. Jego ojciec Stefan, zmarły w ubiegłym roku, również wychował się w warsztacie swego ojca – Stanisława. Jak sam wspominał, ”latał po warsztacie i zżywał się z instrumentami”. Zżył się z nimi tak bardzo, że w pracy nie przeszkodziła mu nawet wojna (egzamin czeladniczy zdał w 1945 r., mistrzowski w 1948 r.). Benedykta zaś wciągnęła atmosfera zakładu i popołudnia z ojcem i dziadkiem w pracowni.
– Słuch był, zdolności manualne też, poza tym naprawdę to lubiłem – opowiada.