Rząd nic nie robi, aby rozbroić tę bombę

Twórcy programów szkolnych nadal uważają, że nauczanie o układzie wydalniczym pratchawca jest ważniejsze niż wiedza o źródłach bogactwa i systemach emerytalnych czy podatkowych

Publikacja: 28.08.2008 01:04

Michał Zieliński

Michał Zieliński

Foto: Rzeczpospolita

Bomba emerytalna wybuchnie za 20 lat, ale już zaczęła złowieszczo tykać. Boimy się jej coraz bardziej. Z informacji rządowej wynika, że zreformowane emerytury będą niższe od obecnych o jedną trzecią, a tzw. wskaźnik zastąpienia (relacja emerytury do wynagrodzenia) spadnie z 60 do 40 proc. W dodatku tak dobrze będzie tylko przy dość optymistycznym założeniu, że składki przyszłych emerytów wpływające do OFE będą skutecznie pomnażane. A z tym może być różnie, bo zyski funduszy w dużym stopniu zależą od koniunktury na giełdzie. Podczas bessy zamiast zysków są straty, tak jak w tym roku, kiedy to kapitał przyszłych emerytów zmniejszył się prawie o 18 mld zł.

To bardzo dobrze, że rząd zaczyna wreszcie mówić o tym problemie. Szkoda tylko, że tak późno. Reforma emerytalna trwa już przecież od dziesięciu lat i przez ten czas urzędnicy państwowi nie przemęczali się specjalnie działalnością informacyjną. Spokojnie pozwalali na kreowanie mitu o bogatych emerytach, którzy będą wypoczywać na Karaibach.

Szkoda także, że wspomniana kampania informacyjna zapewne w mniejszym stopniu wynikała z moralnego obowiązku powiadomienia społeczeństwa o nieuchronnych zmianach na gorsze (choć pierwsze emerytury z nowego systemu będą wypłacane już za cztery miesiące i będą się mieścić „w dolnej strefie stanów niskich”), a bardziej z chęci przestraszenia protestujących nauczycieli, którzy chcą utrzymania przywilejów emerytalnych. (Jednak działacze związkowi spokojnie oświadczyli, że dalej domagają się wcześniejszych emerytur, a ich ubytek powinien być zrekompensowany poprzez wzrost płac. Na podstawie tego można przewidzieć, co będzie się działo, kiedy rozpocznie się wypłata emerytur z nowego systemu.)

Najbardziej jednak szkoda, że rząd nic nie robi, aby tykającą bombę choć częściowo rozbroić. Nawiązuje w ten sposób do tradycji psucia systemu, o którym ekonomiści mówią, że jest jedynym możliwym. Psucie to odbywa się poprzez rozszerzanie katalogu osób wyłączonych spod surowych rygorów emerytur kapitałowych, kiepskie projekty ustaw wprowadzających nowy system oraz poprzez obchodzenie się z KRUS jak z nieświeżym jajkiem.

A zrobić można co najmniej dwie rzeczy. Po pierwsze, należy nieść pod strzechy wiedzę, że dodatkowe oszczędzanie na starość jest absolutną koniecznością. Po drugie, trzeba tworzyć solidne bodźce do oszczędzania.

W pierwszej kwestii symbolicznego niemal znaczenia nabiera decyzja o zredukowaniu o połowę liczby godzin lekcyjnych, jakie w szkole średniej poświęcone będą ekonomii. Twórcy programów szkolnych nadal uważają, że nauczanie o układzie wydalniczym pratchawca jest ważniejsze niż wiedza o źródłach bogactwa i systemach emerytalnych czy podatkowych. (Jest w tym pewna logika: skoro nauczyciele obywają się bez podstawowej wiedzy ekonomicznej, to po co jest ona potrzebna uczniom?).

Kwestia druga wiąże się z tzw. trzecim filarem. W zasadzie można powiedzieć, że w praktyce on nie istnieje. Indywidualne konta emerytalne ma mniej niż 900 tys. Polaków (pięć procent przyszłych emerytów), a znajduje się na nich 1,8 mld zł, czyli 2 tys. zł na oszczędzającego; gdyby dodatkowa emerytura miała być wypłacana już dziś, wyniosłaby średnio 8 zł miesięcznie. Tegoroczne wpłaty na IKE są niższe od zeszłorocznych, wynoszą przeciętnie 1,5 tys. zł, czyli ponaddwukrotnie mniej niż limit wpłat uprawniających do zwolnienia zysku z podatku Belki.

Jeżeli coś nie działa, choć powinno, najwyraźniej zostało to źle zaprojektowane. Akurat w tym przypadku błąd łatwo jest znaleźć. Obok niewiedzy o nowym systemie emerytalnym tkwi on w braku materialnego bodźca do oszczędzania na IKE. Rząd podobno o tym wie i przewiduje zmianę w przepisach. Ale nie będzie ona polegać na wprowadzeniu odpisu podatkowego. Rząd chce po prostu zwiększyć limit wpłat na indywidualne konto emerytalne. Skutki tego będą dwa. Pierwszy to poprawa samopoczucia polityków (wszak się starali), drugi – wykorzystanie limitu wpłat na IKE spadnie z 45 do 15 proc.

Bomba emerytalna wybuchnie za 20 lat, ale już zaczęła złowieszczo tykać. Boimy się jej coraz bardziej. Z informacji rządowej wynika, że zreformowane emerytury będą niższe od obecnych o jedną trzecią, a tzw. wskaźnik zastąpienia (relacja emerytury do wynagrodzenia) spadnie z 60 do 40 proc. W dodatku tak dobrze będzie tylko przy dość optymistycznym założeniu, że składki przyszłych emerytów wpływające do OFE będą skutecznie pomnażane. A z tym może być różnie, bo zyski funduszy w dużym stopniu zależą od koniunktury na giełdzie. Podczas bessy zamiast zysków są straty, tak jak w tym roku, kiedy to kapitał przyszłych emerytów zmniejszył się prawie o 18 mld zł.

Pozostało 82% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką