Przeciwnicy wprowadzenia euro bardzo chętnie posługują się argumentem o nieuchronności silnego wzrostu cen, jaki zmiana waluty musi spowodować. Teza ta, jak każda, podlega jednak weryfikacji empirycznej. A o poletko doświadczalne nietrudno, bo znajduje się tuż za naszą granicą.
Słowacy mają już za sobą pierwszy miesiąc posługiwania się europejską walutą i znamy ich wskaźniki cen. W grudniu roczny wskaźnik inflacji wynosił 4,4 proc., a w najbardziej zawsze społecznie wrażliwym segmencie żywności indeks cenowy wynosił 2,2 proc. W styczniu inflacja roczna spadła do 3,7 proc., a tempo drożenia żywności zmniejszyło się do 1,5 proc. Co więcej, na Słowacji rozdzielono dobra na te, których ceny są regulowane administracyjnie, i te, których ceny stanowi rynek. Dane wyraźnie pokazują, że te pierwsze zdrożały bardziej (wzrost o 6,5 proc.) niż te drugie (2,5 proc.).
Dla Polski wskaźniki są podobne, chociaż styczniowy spadek inflacji był nieco mniejszy. Obniżyła się ona bowiem nie o 0,7, lecz o 0,2 pkt proc. (z 3,3 proc. w grudniu do 3,1 proc. w styczniu).
Dla sporej części Słowaków mieszkających w północnych regionach kraju faktyczny wzrost cen był jeszcze niższy, bo dość masowo odwiedzają Polskę w celach zakupowych. A zaopatrują się u nas nie tylko dlatego, że nasza kiełbasa jest lepsza od słowackiej, ale przede wszystkim ze względu na to, że słowackie euro w styczniu umocniło się w stosunku do polskiego złotego o 5 proc. (a od początku lutego doszło do tego dalsze 4 proc.).
Nasz przygraniczny eksport do Słowacji jest zresztą obecnie jedynym sukcesem handlu zagranicznego. Mimo słabego złotego (tu weryfikuje się kolejny mit, że słaba waluta jest źródłem sukcesów gospodarczych) nasz eksport leci na łeb na szyję. Z danych NBP wynika, że w grudniu wyeksportowaliśmy towary o wartości tylko 6,8 mld euro. To nie tylko o ponad 16 proc. mniej niż przed rokiem, ale jest to także najmniejsza miesięczna wartość eksportu od stycznia 2006 r., czyli od 35 miesięcy.