Mówiono: nie zwiększamy deficytu, bo boimy się, że złoty się osłabi, a zapowiedź zwiększenia emisji naszych obligacji spowoduje wzrost kosztów ich obsługi. Do tego dochodził dodatkowy argument: należy trzymać deficyt budżetowy w ryzach, aby szybko wejść do strefy euro.
Wczoraj na naszych oczach wszystkie te fundamenty polityki gospodarczej rządu runęły. Dziś wiemy tylko, że nieuchronnie zmierza on do podwyżki podatków od przyszłego roku, raczej na pewno planuje zrównanie stawek VAT na poziomie 22 proc., a być może również powrót do wyższej składki rentowej i do zmian w podatkach akcyzowych. A podwyżka podatków będzie bardziej prawdopodobna, jeśli aktywność polskiej gospodarki i polskich przedsiębiorców będzie się zmniejszać.
Pamiętam odsądzające nas od czci i wiary głosy niektórych publicystów, którzy komentowali artykuł "Rzeczpospolitej" z lutego tego roku, kiedy wskazaliśmy, że deficyt budżetowy rośnie niebezpiecznie szybko, na niespotykaną wcześniej skalę. Ostrzegaliśmy wtedy, że spowolnienie gospodarcze przeobraża się już w kryzys także w Polsce. Nie chciano jednak nas słuchać.
Dziś nadchodzą wyższe podatki – czyli najgorsze, co może nas spotkać na ścieżce walki z kryzysowym tsunami. Decyzje i tak będą bolesne, więc polityczne sondaże popularności powinny w końcu zejść na drugi plan. Może więc nadszedł czas, aby minister finansów Jacek Rostowski i premier Donald Tusk pokazali swoje nowe – realne – cele.
Dotychczasowy cel rządu: zastąpienie złotego przez euro w 2012 roku, to już chyba tylko marzenie. Trochę szkoda, bo ustalony termin wejścia do euro dyscyplinuje wszystkich, zwłaszcza administrację państwową. Ale, z drugiej strony, patrząc na krach w państwach bałtyckich, gdzie waluty były sztywno powiązane z euro – może warto poczekać.