[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/blog/2010/05/24/jeremi-jedrzejkowski-uklad-czy-umowa-biznesowa/]Skomentuj[/link][/b][/wyimek]

Firmowe talony na rodzinne samochody klasy 126p. Deputaty węglowe i specjalne, niedostępne dla zwykłych śmiertelników sklepy z dobrami luksusowymi w rodzaju telewizora (kolorowego), wolne dni w imieniny, zamknięte zakładowe ośrodki wypoczynkowe w najlepszych lokalizacjach. Lista zakupów, ulg i bonusów wydawała się nieskończona. Pracownicy wyróżnionych branż promieniejący szczęściem wybrańców podziwianych przez innych.

Tak – w znacznym uproszczeniu – przez dziesiątki lat wyglądała firmowa rzeczywistość nie tylko w Polsce, ale i całej pozostającej w sferze jedynie słusznego realnego socjalizmu naszej części Europy. Jak ta pozorna idylla się skończyła – wiemy.

Takie są pierwsze skojarzenia, gdy słyszy się o – nomen omen – układach pracy. Oczywiście większość tych jeszcze obowiązujących powstała w latach 90. na fali odreagowania możliwości tworzenia wolnych związków, które realnie i bardzo mocno mogły artykułować swoje oczekiwania. Do dziś pozostały one niemal tylko w firmach państwowych, często tam, gdzie rotacja na kierowniczych stanowiskach zdejmowała odpowiedzialność z podpisujących je dyrektorów czy prezesów.

Czy zatem zbiorowe układy pracy nadają się tylko do potępienia? Chyba nie. Choć w swoim kształcie są raczej przeżytkiem, to trudne do obejścia przez pracodawcę porozumienia dotyczące kluczowych z punktu widzenia pracownika spraw, choćby płacowych, z wielką ulgą przejęłoby wielu zatrudnionych.