Okaże się, że posiadamy nad Wisłą nieco lepsze warunki do reform niż wiele innych krajów.
Uwagę przykuły plany reform w Wielkiej Brytanii, gdzie rząd zapowiedział obniżenie deficytu budżetowego o ok. 1,5 proc. PKB rocznie przez najbliższe pięć lat. W mediach natychmiast pojawiły się skrajne komentarze. To fatalny ruch, który zabije wzrost gospodarczy – twierdzą jedni. Obniżenie wydatków publicznych będzie impulsem do wzrostu – odpowiadają drudzy.
Gdzie leży prawda? Oś sporu na zachodzie Europy jest następująca. Istnieje pokaźna liczba badań wskazujących, że obniżaniu wydatków publicznych nie musi towarzyszyć spadek aktywności gospodarczej. Dzieje się tak głównie dzięki spadkom kosztów pracy, rynkowych stóp procentowych oraz realnego kursu walutowego, które amortyzują negatywny impuls fiskalny. Sceptycy wytaczają przeciw takiej argumentacji trzy działa. Po pierwsze konsumenci muszą po kryzysie odbudowywać oszczędności, a w tych warunkach ani spadek kosztów pracy, ani oczekiwanie na spadek zadłużenia nie pobudzą inwestycji i konsumpcji. Po drugie stopy procentowe już są bardzo niskie i trudno liczyć na dalszy spadek. Po trzecie słaby wzrost PKB na świecie niweluje korzyści wynikające ze zmian realnych kursów walut.
Jak ten spór można odnieść do polskich warunków? Wprawdzie nie zanosi się na większe reformy w 2011 r., ale powinno do nich dojść w latach 2012 i 2013. Z trzech wspomnianych argumentów sceptyków dwa na pewno nie dotyczą Polski. Konsumenci nie mają problemów z nadmiernym zadłużeniem (na razie). Istnieje pole do relatywnego obniżenia stóp w czasie konsolidacji fiskalnej, m.in. poprzez obniżenie tzw. premii za ryzyko. Istnieje zatem duża szansa, że odpowiednio skrojone zaciskanie pasa nie odbiłoby się negatywnie na gospodarce. Największa niepewność dotyczy natomiast warunków zewnętrznych – jeżeli Europa wpadnie w stagnację gospodarczą, powodzenie i skuteczność reform w Polsce mogą być zagrożone.
[i]Ignacy Morawski ekonomista WestLB Polska[/i]