Irlandia wyrasta na kolejną ofiarę kryzysu fiskalnego i pokazuje, jak daleko jeszcze Europie do odzyskania zaufania wśród inwestorów. Przed 2008 rokiem gospodarka Zielonej Wyspy rozwijała się w bardzo szybkim tempie.
Jeszcze w 2007 roku wzrost PKB wyniósł tam 6 proc. Kraj nazywany był celtyckim tygrysem i pokazywany jako przykład udanego modelu gospodarczego. Kres wzrostowi położyły krach na rynku nieruchomości oraz światowa zapaść finansowa. Irlandzkie banki poniosły bardzo dotkliwe straty na kredytach hipotecznych. Tanie kredyty po wejściu do strefy euro podbiły popyt i wytworzyły nieruchomościową bańkę spekulacyjną. Rachunek, jaki państwo musi zapłacić za bankrutujące banki, jest ogromny jak na możliwości tego kraju z peryferii strefy euro. W najgorszym wypadku sięgnie on nawet 50 mld euro. W efekcie irlandzki deficyt sektora finansów publicznych wyniesie w tym roku aż 32 proc. PKB wobec dopuszczalnych w prestiżowym klubie euro 3 proc.
Przed Irlandią i Europą więc gigantyczny dylemat. Jakże bliska nam kulturowo wyspa zapewne sięgnie po wsparcie z Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Komisji Europejskiej. Kluczowe kwestie to w jakiej skali będzie pomoc i na jakich zostanie warunkach przyznana. Nie obędzie się raczej bez podwyżki podatków (CIT wynosi tam niespełna 13 proc.), co z kolei grozi pogłębieniem recesji. Przykład Irlandii pokazuje, że nic nie jest dane raz na zawsze. Wciąż mamy zbyt małą poduszkę bezpieczeństwa: na wypadek kiedy rynki finansowe zapomną, że kiedyś Polska też była "zieloną wyspą". Czy poza słowami, że nic nam nie grozi dysponujemy na taki scenariusz jakimś planem B?