Znaleźliśmy się w niewygodnym położeniu – z jednej strony trudno dyskutować z sensownością unijnych, i nie tylko unijnych, działań zmierzających do ochrony klimatu. Bez nich w ciągu najbliższych 20 lat emisja CO2 mogłaby wzrosnąć nawet o 20 – 30 proc. Z drugiej – zwłaszcza w obliczu kolejnych ciosów, spadających ostatnio na globalną gospodarkę – nie jest łatwo zaakceptować ekonomiczne konsekwencje walki z gazami cieplarnianymi. Tym bardziej w Polsce, na której konieczne działania proekologiczne odbiją się szczególnie choćby dlatego, że nieomal cała nasza energetyka opiera się na węglu kamiennym, a wykorzystywane technologie trudno na obecną chwilę nazwać „zielonymi". A zmiany będą kosztowne.

 

Zdaniem Banku Światowego wdrożenie unijnego pakietu klimatycznego będzie – poza koniecznością olbrzymich inwestycji, głównie w energetyce i energochłonnym przemyśle – kosztowało naszą gospodarkę ok. 1 proc. PKB rocznie. Odbije się także na rynku pracy, bo część firm będzie zmuszona do ograniczenia produkcji. Podrożeje też sama energia elektryczna – według ekspertów BŚ o 20 proc., według innych – nawet o połowę. Mówiąc brutalnie, działania proekologiczne nie tylko nie ułatwią szybkiego rozwoju polskiej gospodarki, ale – w najgorszym przypadku – przez wiele lat będą ją skutecznie hamować.

Pytanie tylko, czy nie jest to jedyny sposób – niestety przymusowej – modernizacji gospodarki? Bolesny, kosztowny, trudny społecznie, ale potrzebny? Bez pakietu klimatycznego zmiany mogłyby być zatrzymywane pod byle jakim pretekstem. Pytanie jest zresztą głębsze – czy musimy być krajem węgla i stali? Nie jest to łatwy dylemat, nawet nie biorąc pod uwagę kosztów...