Także projekt budżetu na przyszły rok wydaje się nadmiernie optymistyczny. Jasne jest, że wiosną przy jego sporządzaniu nie uwzględniano niebezpieczeństwa powrotu kryzysu finansowego. Ekonomiści szacują dziś, że skala niedoszacowania wydatków i przeszacowania dochodów wynosi od kilkunastu do kilkudziesięciu miliardów złotych. To o tyle dziwne, iż przed paroma dniami w Sejmie premier Tusk chwalił się, że przygotowywaliśmy się na ewentualność powrotu kryzysu. Budżet pożyczał dodatkowe pieniądze, a także - mimo oporu górników - sprzedano akcje Jastrzębskiej Spółki Węglowej i pakiet walorów PZU.
Niestety, dość nierozważnie o naszych ambitnych planach zmniejszania deficytu finansów publicznych poinformowaliśmy oficjalnie Brukselę. Teraz można więc przyjąć dwie strategie. Pierwsza, wypróbowana np. w 2009 r., polega na konsekwentnym udawaniu, że nic się nie dzieje. A więc przegłosujemy nierealny budżet.
Papier Dziennika Ustaw, na którym ustawę budżetową się wydrukuje, nie będzie protestował. Obywatele mogą być trochę zdenerwowani, gdy w przyszłym roku rząd zacznie coś mówić o oszczędnościach, ale wtedy będzie już po wyborach. Ta metoda dopuszcza nawet takie posunięcia jak zgłoszony w niedzielę przez wicepremiera Waldemara Pawlaka pomysł likwidacji podatku Belki, czyli powiększenia nierównowagi w finansach publicznych. Druga metoda, dużo bardziej dla rządzących niewygodna, to uczciwe powiedzenie społeczeństwu o kłopotach, które do Polski przynosi światowe załamanie finansowe, i o wynikającej z tego potrzebie kolejnych oszczędności. Rząd nie będzie chciał dyskutować o cięciu wydatków czy podnoszeniu podatków, bo to nie poprawia jego wizerunku, ale rolą opozycji jest zmuszenie go do tego. Partie opozycyjne - zamiast opowiadać o zapłodnieniu in vitro, związkach partnerskich czy spóźnieniach pociągów - powinny się zająć najważniejszymi sprawami, od których zależy dobrobyt społeczeństwa.