Wydaje się, że zgłaszając go premier Donald Tusk liczył nie tyle na poprawę bytu emerytów, ile na awanturę społeczną, która zepchnie na dalszy plan inne jego projekty oszczędnościowe tak bolesne dla Polaków.
Trudno zgadnąć, z której ideologii ten pomysł został zaczerpnięty. Czy jego praojcem jest Marks, Lenin czy szlachetni socjaliści. Pewne jest tylko jedno – nie ma on nic wspólnego z gospodarką rynkową, zdrowym rozsądkiem czy tylko polskim prawem.
Dla premiera ważne było to, że kwotowa waloryzacja jest korzystna dla większości emerytów otrzymujących świadczenia niższe od przeciętnych. Kłopot w tym, że ten wzrost zostanie sfinansowany poprzez realne zmniejszenie wyższych świadczeń – mniej licznych. Dodatkowe 70 złotych miesięcznie dla kogoś, kto dostawał tysiąc złotych to dużo (7 proc.), ale gdy ktoś otrzymywał 4 tysiące złotych – to niewiele (1,7 proc. ). W efekcie spłaszczeniu ulegnie struktura świadczeń. Różnice między najwyższymi i najniższymi będą się realnie zmniejszać.