Wedle informacji pana Marcina Plichty w Amber Gold lokaty założyło 7 tys. klientów, a ich łączna wartość to 80 mln zł. Jest to oszustwo dość skromne w porównaniu z piramidą finansową Bernarda Madoffa, który oszukał inwestorów na około 50 mld dolarów, czy – aby zbytnio z Polski się nie oddalać – aferą Siergieja Mawrodiego, który wyciągnął od Rosjan, ponoć, 20 mld dolarów. Jak na nasze warunki jest to jednak afera spora i dlatego wielce pasjonująca media. Dość szybko znalazły one winowajcę, czyli państwo w ogóle i nadzór finansowy w szczególności. Łatwo też znajdują receptę na przyszłe bezpieczeństwo inwestycji w postaci zaostrzenia prawa dotyczącego kontroli i nadzoru. Wśród tego zgodnego chóru nieśmiało brzmią głosy, iż prawo nie jest takie złe i jedynie nie było przestrzegane, czego iście groteskowym przejawem było to, że właściciel „żyły złota" był uprzednio wielokrotnie karany za przekręty, ale za każdym razem wyrokiem w zawieszeniu (ta groteska może się nasilić, jeśli sędziom, którzy wydawali kolejne wyroki „na szelkach", włos z głowy nie spadnie).

Jak łatwo się domyślić nie bardzo wierzę w łatwe rozwiązania. Żądza wysokich zarobków jest bowiem równie silna jak wiara w to, że w cudowny sposób można szybko pomnożyć swój kapitał. A obydwa te podłe instynkty sprawiają, że żadne zakazy – o czym świadczą przykłady z całego świata – nie będą skuteczne. Osobiście raczej dziwię się, że od czasów Lecha Grobelnego i jego Bezpiecznej Kasy Oszczędności nie mieliśmy masowego szaleństwa, napędzanego wilczym głodem ponadnormalnego zysku.

Zresztą jeżeli na sprawę popatrzymy odrobinę szerzej, to trudno będzie zaprzeczyć, że to, co się działo w legalnym świecie finansów: bańka kredytowa, bańka na rynku nieruchomości, bańka instrumentów pochodnych, w istocie niewiele różni się od dokonań Madoffa, Mawrodiego i Plichty. Właściwie różnica sprowadza się do tego, że wielkie banki uczestniczące w tych transakcjach nie mogą upaść i najpierw rządy krajowe, a potem także międzynarodowe instytucje finansowe sypią pieniądze, aby owe piramidy całkiem się nie zawaliły.

Niestety, nie jestem na tyle naiwny, aby uwierzyć, że mogą powrócić czasy, w których spekulacje finansowe stanowiły margines. Z rozrzewnieniem czytam pojawiające się czasem teksty, w których z tęsknoty nawołuje się do powrotu do wartościowego pieniądza, wykorzystywanego niemal wyłącznie w celach transakcyjnych. To oczywiście już nie wróci. Dalej na pewno żyć będziemy w świecie, w którym gros pieniądza wykorzystywane jest do zakupu papierów wartościowych o iluzorycznym pokryciu i w którym miliony wierzyć będą, że na obrocie derywatami zarobić można w miesiąc kilkaset procent. Najwidoczniej taka jest natura ludzka, że lubi hazard. Pół biedy, jeżeli jest on, jak w przypadku jednorękiego bandyty, czysto losowy. Gorzej, kiedy ten bandyta gra z nami w trzy lusterka, a pod żadnym z nich nie leży obiecana moneta. Najgorsze jest jednak to, że grozi nam dodatnie sprzężenie zwrotne. Stagnacja gospodarcza zwiększa popyt na nadzieję nadzwyczajnego zysku, a wzrost skali hazardu szansę kryzysu powiększa.