Michał Zieliński
Związki zawodowe ruszyły do ofensywy. Z tego, co mówi ich przywódca Piotr Duda, wynika, że zasadnicze cele tej ofensywy są trzy: podniesienie płacy minimalnej, bo jej obecna wysokość (1600 zł) „nie jest wystarczająca, by utrzymać rodzinę i godnie żyć"; likwidacja bezrobocia; likwidacja tzw. umów śmieciowych. Owe trzy cele mają jednak charakter cząstkowy. W razie ich niezrealizowania związki chcą zorganizować stutysięczną manifestację protestacyjną. Jeśli nie doprowadzi ona do spełnienia żądań, ma dojść do blokowania siedziby rządu aż do momentu ustąpienia premiera Tuska.
Związki zawodowe zawsze i wszędzie są instytucją roszczeniową, wysuwającą postulaty często niemożliwe do zrealizowania. Na ogół jednak owe żądania mają charakter podobny do cen wystawianych na arabskich targowiskach. Ceny te przekraczają koszt nabycia podobnego towaru w luksusowych sklepach najbogatszych metropolii. Są wynikiem nieco naiwnego przeświadczenia, że jeżeli kupiec zażąda za coś tysiąc dolarów, to kupujący chętnie to kupi za dwa dolary.
Niestety, można mieć wątpliwości, czy w tym przypadku jest to wyłącznie wykorzystywanie strategii kramarza z targowiska. Równoczesne zgłaszanie postulatów przeciwstawnych (chodzi o podnoszenie kosztów pracy i zwiększanie zatrudnienia) świadczy bowiem o nie najlepszej wiedzy ekonomicznej przywódców związkowych. Obce jest im postrzeganie gospodarki jako lepiej czy gorzej funkcjonującego samoczynnego mechanizmu rynkowego. Według nich rządzący, gdyby tylko chcieli, mogliby ustanowić płace pozwalające godnie żyć i każdemu daliby zatrudnienie, oczywiście takie, przy którym w pełni poszanowane są prawa związkowe. Jeżeli tak się nie dzieje, znaczy to tylko jedno: władza ze znanych tylko sobie powodów nie chce tak postąpić, a zatem trzeba ją obalić i wybrać taką, która wolę ludu spełni.
Można oczywiście próbować przekonywać, że sprzecznych postulatów ludu nie spełniłby żaden rząd – ani kierowany przez Piotra Dudę czy Piotra Glińskiego, ani przez Janusza Palikota czy Krzysztofa Kononowicza. Ale nie miałoby to sensu. Wyglądałoby tak, jakbyśmy nie wierzyli, że przywódca „Solidarności" jest sprawny intelektualnie. A przecież swoją karierą dowiódł, że ma dużo politycznego sprytu.