Pieniądze te będą pochodziły ze „środków europejskich", „stu miliardów nadpłynności w bankach", a także zostaną „uzyskane z tzw. lewarowania". Program ma służyć „ratowaniu polskiej gospodarki" i prowadzić do tego, aby „w Polsce infrastruktura była na przyzwoitym europejskim poziomie, a Polska się unowocześniła".
Bilion to kwota kolosalna. Nie wiadomo, w jakim czasie pieniądze te miałyby być wydane. Na pewno nie w ciągu roku, bo taką sumę cała nasza gospodarka inwestuje w ciągu lat trzech. Chodzi tu raczej o czteroletni okres kadencji władz. A to oznacza roczne inwestycje państwowe na poziomie 250 mld zł. Nadal dużo, nawet jeżeli odejmiemy dotacje unijne wynoszące ok. 60 mld zł. Jest to bowiem wzrost nakładów inwestycyjnych (netto) o mniej więcej 60 proc.
Propozycja prezesa PiS została poddana – delikatnie mówiąc – ostrej krytyce, koncentrującej się na kwestiach finansowych. Krytycy wskazywali przede wszystkim na jej niewykonalność. Rzeczywiście w Polsce jest zbyt mało lewarków samochodowych, aby w ciągu pięciu lat wylewarować trzy czwarte biliona złotych.
Gorsze jednak wydaje się to, że pomysł ów nie jest dobry nawet po uwzględnieniu poprawki na propagandową przesadę i po silnym zredukowaniu kwoty. Na przykład 100 mld zł można by wygrać w totolotka (albo wydrukować), a kolejne 100 mld pożyczyć od banków komercyjnych. Ale wyemitowanie takiej ilości pustego pieniądza spowodowałoby, że gwałtownie wzrosłaby inflacja. A wraz z kontynuowaniem programu mógłby uruchomić się mechanizm samonapędzania inflacji, co zmusiłoby RPP do podniesienia stóp procentowych. To zaś wywołałoby efekt wypychania, sprawiając, że spadłyby produkcyjne inwestycje firm.
Nawet jeśli założymy, że problem ten można obejść przez wybór posłusznej Rady Polityki Pieniężnej lub zmianę prawa (przecież jakiś tam NBP nie będzie nam przeszkadzał w „wykorzystaniu możliwości zapewnienia przeciętnej polskiej rodzinie dostatniego życia"), nierównowaga w gospodarce i tak ujawniłaby się z całą mocą. Zrównoważony, i to nawet na poziomie obrotów bieżących, deficyt płatniczy notowałby rosnące ujemne saldo, a dług publiczny, nawet przy kreatywnej księgowości, powiększyłby się gwałtownie, rozwalając – poprzez wzrost kosztów obsługi – i tak niezrównoważony budżet.