Jarosław Kaczyński zapowiedział ogromny program inwestycyjny

Jarosław Kaczyński zapowiedział „ogromny program inwestycyjny" warty „około biliona złotych".

Publikacja: 19.12.2013 01:00

Pieniądze te będą pochodziły ze „środków europejskich", „stu miliardów nadpłynności w bankach", a także zostaną „uzyskane z tzw. lewarowania". Program ma służyć „ratowaniu polskiej gospodarki" i prowadzić do tego, aby „w Polsce infrastruktura była na przyzwoitym europejskim poziomie, a Polska się unowocześniła".

Bilion to kwota kolosalna. Nie wiadomo, w jakim czasie pieniądze te miałyby być wydane. Na pewno nie w ciągu roku, bo taką sumę cała nasza gospodarka inwestuje w ciągu lat trzech. Chodzi tu raczej o czteroletni okres kadencji władz. A to oznacza roczne inwestycje państwowe na poziomie 250 mld zł. Nadal dużo, nawet jeżeli odejmiemy dotacje unijne wynoszące ok. 60 mld zł. Jest to bowiem wzrost nakładów inwestycyjnych (netto) o mniej więcej 60 proc.

Propozycja prezesa PiS została poddana – delikatnie mówiąc – ostrej krytyce, koncentrującej się na kwestiach finansowych. Krytycy wskazywali przede wszystkim na jej niewykonalność. Rzeczywiście w Polsce jest zbyt mało lewarków samochodowych, aby w ciągu pięciu lat wylewarować trzy czwarte biliona złotych.

Gorsze jednak wydaje się to, że pomysł ów nie jest dobry nawet po uwzględnieniu poprawki na propagandową przesadę i po silnym zredukowaniu kwoty. Na przykład 100 mld zł można by wygrać w totolotka (albo wydrukować), a kolejne 100 mld pożyczyć od banków komercyjnych. Ale wyemitowanie takiej ilości pustego pieniądza spowodowałoby, że gwałtownie wzrosłaby inflacja. A wraz z kontynuowaniem programu mógłby uruchomić się mechanizm samonapędzania inflacji, co zmusiłoby RPP do podniesienia stóp procentowych. To zaś wywołałoby efekt wypychania, sprawiając, że spadłyby produkcyjne inwestycje firm.

Nawet jeśli założymy, że problem ten można obejść przez wybór posłusznej Rady Polityki Pieniężnej lub zmianę prawa (przecież jakiś tam NBP nie będzie nam przeszkadzał w „wykorzystaniu możliwości zapewnienia przeciętnej polskiej rodzinie dostatniego życia"), nierównowaga w gospodarce i tak ujawniłaby się z całą mocą. Zrównoważony, i to nawet na poziomie obrotów bieżących, deficyt płatniczy notowałby rosnące ujemne saldo, a dług publiczny, nawet przy kreatywnej księgowości, powiększyłby się gwałtownie, rozwalając – poprzez wzrost kosztów obsługi – i tak niezrównoważony budżet.

Najgorsze jest jednak to, że gdyby owe miliardy leżały na ulicy i  nowy minister finansów je znalazł, to nie wiedziałby, jak je z sensem wydać. Cele: „przyzwoita infrastruktura" i „unowocześnienie Polski" są bowiem bardzo enigmatyczne, co więcej, niezbyt realne, a nawet szkodliwe.

W powszechnych nawoływaniach marzycieli do uczynienia z Polski drugiej Doliny Krzemowej poprzez zwiększenie nakładów na badania pomija się prosty fakt, że nasze placówki naukowe nie są w stanie sensownie spożytkować otrzymywanych pieniędzy, a najwięksi marzyciele chcą zwiększyć nakłady na ten cel o 0,5 proc. PKB, czyli w ciągu czterech lat o 30 mld zł. Natomiast jeśli chodzi o infrastrukturę, to już obecnie Polska wkroczyła w fazę przeinwestowania. Budujemy zbyt dużo dróg (czego nie wytrzymują firmy budowlane), a w każdym mieście powiatowym rosną nierentowne lotniska oraz stadiony godne Mistrzostw Europy.

Zbyt dużo nie odnosi się oczywiście do potrzeb (te zawsze są nieograniczone), lecz do prostej kwestii kosztów utrzymania. Infrastruktura bezpośrednio na siebie nie zarabia, a pośrednio, poprzez obniżkę kosztów produkcji, zwraca się w bardzo długim okresie. Natomiast jej utrzymanie kosztuje. I prawdopodobnie już teraz koszty te przekraczają nasze możliwości.

Donald Tusk przed rokiem ogłosił podobny program inwestycji państwowych. Też o charakterze polityczno-propagandowym. Program spajał bowiem w jedną strukturę wszystkie inwestycje, które i tak muszą być robione. Efektywność tego pomysłu również budzi wątpliwości. Tyle że Inwestycje Polskie mają mieć charakter produkcyjny i będą kosztować 40 mld zł.

Pieniądze te będą pochodziły ze „środków europejskich", „stu miliardów nadpłynności w bankach", a także zostaną „uzyskane z tzw. lewarowania". Program ma służyć „ratowaniu polskiej gospodarki" i prowadzić do tego, aby „w Polsce infrastruktura była na przyzwoitym europejskim poziomie, a Polska się unowocześniła".

Bilion to kwota kolosalna. Nie wiadomo, w jakim czasie pieniądze te miałyby być wydane. Na pewno nie w ciągu roku, bo taką sumę cała nasza gospodarka inwestuje w ciągu lat trzech. Chodzi tu raczej o czteroletni okres kadencji władz. A to oznacza roczne inwestycje państwowe na poziomie 250 mld zł. Nadal dużo, nawet jeżeli odejmiemy dotacje unijne wynoszące ok. 60 mld zł. Jest to bowiem wzrost nakładów inwestycyjnych (netto) o mniej więcej 60 proc.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację