Kiedy odbieram telefon od przedstawiciela instytucji finansowej, który namawia mnie na spotkanie dotyczące jakichś produktów, zwykle odmawiam. Tym razem postanowiłem jednak sprawdzić, co promują, ale też jak to robią. I podzielić się tym z państwem.
Pan doradca zaraz po „dzień dobry" prosto z mostu stwierdził, że jestem zainteresowany ulokowaniem większej kwoty w gotówce (wieść podobno z infolinii). Kiedy zrobiłem wielkie oczy i stwierdziłem, że to nieporozumienie, z pana wyraźnie zeszło powietrze. Dla porządku przedstawił produkt inwestycyjny, jaki teraz promuje jego instytucja, na którym oczywiście „nie można stracić" (druga strona medalu jest taka, że można też przez kilka lat nic nie zyskać, a wcześniejsza rezygnacja oczywiście słono kosztuje). O poziomie braku zainteresowania mną świadczyło to, że po prezentacji oferty pan od razu wstał i stał, kiedy jeszcze składałem i chowałem kartkę. W końcu – po co tracić czas na klienta, który tej większej kwoty jednak nie ma i nic się na nim nie zarobi. Niby drobiazg, ale robi różnicę w ocenie zachowania niby profesjonalisty.
Jednak w sumie nawet byłem pozytywnie zaskoczony brakiem agresywnego wciskania mi jakiegoś np. ryzykownego planu inwestycyjnego pod płaszczykiem inwestycji życia. A taka jest właśnie najczęstsza praktyka.
Niedawno znajomemu bardzo uprzejma i na pierwszy rzut oka profesjonalna pani doradczyni zachwalała czteroletni program inwestycji w obligacje. Miał na nim zyskać 40 proc.! Jak? Otóż, zdaniem pani to bardzo proste. Co roku dostanie 1/4 wpłaconej kwoty z odsetkami 8-10 proc. To więc oczywiste, że po czterech latach będzie owe 40 proc. A – dodała – dzień wcześniej był chłopak, który odebrał pierwszą część z 6 proc. odsetek i „był zadowolony". Nie wyjaśniła, jak z zachwalanych 8-10 proc. przeszła do owych 6 proc. A już zupełnie nic nie wspomniała, jak już nawet z 10 proc. od 1/4 co roku robi się na koniec 40 proc. od całości.
Bo nie ma takiej opcji. Weźmy np. wpłatę 10 tys. Po roku wypłacamy 2,5 tys. + 10 proc., czyli 250 zł (brutto). I tak co roku. Czyli w sumie mamy 1 tys. odsetek. To ciągle jest 10, a nie 40 proc. całej kwoty. Minus podatek rzecz jasna. I kilkukrotnie wracała do tej inwestycji (a może pan jednak przemyśli!), mimo że znajomy zaznaczył, że go to nie interesuje. Nawet jeszcze w tej sprawie zadzwoniła. Jej profesjonalizm dopełniało to, że nie wiedziała nawet, jak nazywa się bank z grupy, w której pracuje.