Gwóźdź do trumny przemysłu

Unia nie jest dziś gotowa na strefę wolnego handlu z USA. Szybka realizacja tego projektu byłaby korzystna ?dla większości firm amerykańskich i tylko nielicznych europejskich – pisze ekonomista.

Publikacja: 28.03.2014 10:42

Red

Europa zdaje się nie wyciągać wniosków ze swych doświadczeń. Kryzys strefy euro pokazał, że pogłębianie integracji nie jest efektywnym sposobem wymuszania koniecznych zmian w gospodarce, na co naiwnie liczono w wypadku krajów południa Europy.

Dziś – bez względu na świeże doświadczenia – w szybkim tempie postępują rozmowy na temat powstania strefy wolnego handlu między USA a UE. W sytuacji gdy amerykański przemysł jest wspierany przez umiejętnie prowadzoną politykę przemysłową, polityka gospodarcza Unii to totalny chaos, utworzenie wspólnej panatlantyckiej strefy wolnego handlu grozi pogłębieniem widocznego dziś procesu ubożenia Europy i narastania w niej różnic dochodowych.

By odnieść ekonomiczne korzyści z pogłębiania integracji gospodarczej z USA, Europa musi najpierw uporządkować tak istotne kwestie, jak luki w instytucjonalnych rozwiązaniach strefy euro, wyjść ze swego rodzaju rozdwojenia jaźni w prowadzonej obecnie polityce gospodarczej i przeprowadzić ważne reformy, które poprawią jej międzynarodową pozycję konkurencyjną.

Zanim dojdzie do utworzenia panatlantyckiej strefy wolnego handlu, potrzebne jest także wypracowanie globalnych rozwiązań, które zapobiegać będą narastaniu różnic dochodowych. Są one w dużej mierze pochodną postępujących procesów globalizacji.

Amerykański pragmatyzm

Od wybuchu globalnego kryzysu politykę gospodarczą USA – jeszcze bardziej niż przed kryzysem – charakteryzuje pragmatyczne podejście do przemysłu. Do tego, co istniało od dawna – korzystnych warunków dla postępu technologicznego – dodano nowe elementy, w tym jeden niezwykle istotny. Ogniwem nowej doktryny przemysłowej stało się dbanie o dostęp do tanich surowców energetycznych przy możliwie maksymalnej samowystarczalności.

Z punktu widzenia przemysłu pragmatyczna jest także polityka ekologiczna USA. Przy porównywalnym do UE poziomie PKB emisja gazów cieplarnianych pozostaje tam znacząco wyższa (5,1 mld ton wobec 3,5 mld ton). USA wydają się mieć w tym względzie bardziej globalną świadomość niż Europa. Tak długo bowiem jak do redukcji emisji nie zabiorą się nowe potęgi przemysłowe (przy PKB mierzonym wg parytetu siły nabywczej na poziomie 80 proc. amerykańskiego i europejskiego Chiny emitują 9,6 mld ton!), polityka sprzyjająca lokalnemu środowisku, taka jak w Europie, nie musi przekładać się na globalne korzyści. Dzieje się tak, ponieważ popyt na towary nie zmienia się, tak więc zanikowi produkcji w krajach rozwiniętych towarzyszy jej wzrost w krajach takich jak Chiny, a tam wyprodukowanie określonego towaru jest z reguły znacznie bardziej surowcochłonne i emisjogenne niż w Europie czy USA.

Ten gospodarczy pragmatyzm przekłada się dziś na istotne różnice w poziomie cen surowców energetycznych. Koszty ropy są dziś w USA o ok. 10 proc. niższe niż w Europie, ceny paliw na stacjach o 40–50 proc. niższe (głównie ze względu na różnice w skali opodatkowania). Ceny gazu stanowią 1/3 europejskich, a energii elektrycznej średnio połowę. Już dziś – jeszcze bez strefy wolnego handlu – to, co dzieje się w USA, rodzi istotne negatywne konsekwencje dla przemysłu w Europie. Wzrost wydobycia „niekonwencjonalnej" ropy prowadzi do wzrostu eksportu paliwa dieslowskiego, w efekcie spadły marże w europejskich rafineriach. Sektor chemiczny rozwija się w szybkim tempie (m.in. dzięki inwestycjom europejskich firm) w oparciu o tani gaz i już wkrótce można oczekiwać zalewu naszego kontynentu tanimi produktami.

Klucz w różnorodności

Przewaga kosztowa to nie wszystko. USA umiejętnie wykorzystują do stymulowania reindustrializacji swoją różnorodność. Pozwalają na optymalizację lokalizacji produkcji w zależności od lokalnych zasobów. Tam, gdzie jest tania praca, rozwijają się przemysły pracochłonne. Tam, gdzie łatwy i tani dostęp do surowców naturalnych (energii) – przemysły oparte na tych zasobach (takie jak chemiczny). Wreszcie doliny innowacyjności zapewniają USA rozwój nowoczesnych przemysłów.

Europa w tym czasie robi coś zupełnie przeciwnego – walczy z różnorodnością, starając się sprowadzić wszystkich do wspólnego mianownika. Efektem tego jest dziś podejmowanie decyzji inwestycyjnych w oparciu o presję polityczną (patrz przykład lokalizacji produkcji niektórych modeli Fiata) czy też odwracanie procesu specjalizacji, jaki nastąpił po utworzeniu strefy euro (wymuszone koniecznością zbilansowanego rachunku bieżącego).

Zanim powstanie panatlantycka strefa wolnego handlu, potrzebne jest stworzenie globalnych rozwiązań, które zapobiegną narastaniu różnic dochodowych

Wyrazem tego, że amerykański model działa w praktyce, jest fakt, że produktywność amerykańskiego przemysłu – i tak wyjściowo wyższa niż europejskiego – w ostatnich latach rosła w tempie 4 proc. rocznie, podczas gdy europejskiego spadała o 1 proc. rocznie. W efekcie luka produktywności pogłębia się, a za główne powody takiej sytuacji Komisja Europejska uznała ostatnio nadmierne/niewłaściwe regulacje, mniejsze wydatki na technologie telekomunikacyjno-informatyczne, mniejsze inwestycje w wartości niematerialne i prawne oraz lukę w stosunku do USA, jeśli chodzi o efektywność procesu komercjalizacji wynalazków.

Europejski chaos

Zdiagnozowane przez KE bolączki to w dużej mierze pochodna tego, że w porównaniu z USA politykę gospodarczą UE charakteryzuje chaos. Deklarowane cele tej polityki są albo z gruntu nierealne (np. 20-proc. udział przetwórstwa w PKB w 2020 r.), albo wzajemnie sprzeczne (np. cele polityki ekologicznej i uprzemysłowienia).

Do tego, by firmy przemysłowe chciały w Europie inwestować, potrzeba stabilnych warunków działania. Tymczasem liczne zmiany, zapowiedzi zmian, niedopowiedzenia w wielu obszarach tworzących otoczenie regulacyjne powodują, że firmom w Europie trudno planuje się dziś przyszłe koszty i przychody. Nie mówiąc już o kwestiach instytucjonalnych – wciąż nie powstały rozwiązania, które zwiększałyby trwałość strefy euro.

Największym problemem Europy w kontekście międzynarodowej konkurencyjności i uprzemysłowienia pozostaje jednak swego rodzaju rozdwojenie jaźni – rozbieżność pomiędzy procesami stymulowanymi przez jednolity rynek a tym, czego chcieliby i oczekiwaliby politycy. Dla europejskiego przemysłu (przedsiębiorców) jednolity rynek to okazja do tego, by dokonać najbardziej optymalnego z punktu widzenia globalnego konkurowania rozmieszczenia fabryk w Europie. Okazja do wykorzystania mocnych stron poszczególnych lokalizacji (np. niskich kosztów pracy w krajach Europy Środkowej i Wschodniej czy wysokiego poziomu innowacyjności w Skandynawii). To właśnie dzięki optymalizacji, jaka miała miejsce w ostatnich dziesięciu latach, udział Europy w globalnej produkcji przemysłowej pozostaje wciąż znaczący.

Europa może w najbliższych latach stać się areną walki poszczególnych krajów UE o przemysł

Z zupełnie inną sytuacją mamy do czynienia na poziomie polityków. Ci wciąż postrzegają przemysł lokalnie (z perspektywy danego kraju), a w kontekście trudnej sytuacji społecznej szukają dziś w hasłach uprzemysłowienia i proeksportowej polityki sposobu na wyekspediowanie problemu bezrobocia do innych, czyli do sąsiadów. W tej sytuacji Europa może w najbliższych latach stać się areną walki poszczególnych krajów o przemysł. W walce tej nie zawsze używane będą metody fair play; nie zabraknie różnorakich form nacisku czy ukrytych sposobów subsydiowania. Wszystko to rodzić będzie negatywne skutki dla globalnej konkurencyjności Europy.

Skutki uboczne globalizacji

W kontekście zabiegów o liberalizację handlu pomiędzy USA a UE nie można również abstrahować od dotychczasowych lekcji płynących z procesu globalizacji. Dziś nie ma już większych wątpliwości co do tego, że choć globalizacja połączona z postępem technologicznym może prowadzić do przyspieszenia wzrostu, to równocześnie rodzi silne skutki po stronie redystrybucji dochodów. Skutki, na które nie ma dziś dobrej odpowiedzi.

W Stanach – które były prekursorem globalizacji – efekty te ujawniają się od lat 70. Badania pokazują np., że w ostatnich 25 latach realne dochody 25 proc. gospodarstw o najniższym ich poziomie nie wzrosły. Oznacza to, że gospodarstwa te nie partycypowały w ogólnym wzroście dochodów, jaki w tym czasie nastąpił. Równocześnie 1 proc. najbogatszych Amerykanów doświadczyło w tym czasie potrojenia swoich realnych dochodów.

Jak globalizacja ma się do rosnących różnic w dochodach? Globalizacja niejako wymusza politykę sprzyjającą kapitałowi, kosztem tych, którzy do zaoferowania mają jedynie prostą pracę (trudniej jest im znaleźć zatrudnienie, a płaca, którą otrzymują, nie nadąża za ogólnym wzrostem dochodów). Kraj, który chce być konkurencyjny w globalnej gospodarce, musi niejako prowadzić politykę polegającą na przesuwaniu obciążeń podatkowych od zysków firm w kierunku konsumpcji, liberalizacji rynku pracy i rynków finansowych.

W globalnej gospodarce do rozwiązania problemu nierówności nie wystarczy dobra wola i chęci polityków z tego czy innego kraju. Jeśli zaczną działać na własną rękę, to z dużym prawdopodobieństwem uderzy w konkurencyjność danej gospodarki i w ostatecznym rozrachunku pogorszy jej sytuację. Połączone rynki UE i USA to jednak na tyle znacząca siła w globalnej gospodarce, że mogą niejako narzucić pewne rozwiązania/standardy innym krajom. Takie rozwiązania trzeba jednak najpierw wypracować, a potem chcieć wdrożyć, a na razie niewiele się w tym zakresie dzieje.

Reasumując, Europa nie jest dziś gotowa na strefę wolnego handlu z USA. Szybka realizacja tego projektu byłaby korzystna dla większości amerykańskich i stosunkowo nielicznych europejskich firm (np. niemieckich koncernów samochodowych). By móc otwarcie konkurować z pragmatyzmem USA, trzeba najpierw odrobić lekcje – te zadane jeszcze w 2000 r. (z tzw. strategii lizbońskiej) i te z ostatniego kryzysu. Dodatkowo trzeba znaleźć rozwiązanie kwestii narastających różnic w poziomie dochodów, bo bez tego dalsze „popychanie" procesu globalizacji grozi rosnącą skalą wykluczenia, a stąd już prosta droga do podważania istniejącego porządku społecznego.

Autor jest dyrektorem w Biurze Analiz Makroekonomicznych Banku Pekao, członkiem Rady Towarzystwa Ekonomistów Polskich

Europa zdaje się nie wyciągać wniosków ze swych doświadczeń. Kryzys strefy euro pokazał, że pogłębianie integracji nie jest efektywnym sposobem wymuszania koniecznych zmian w gospodarce, na co naiwnie liczono w wypadku krajów południa Europy.

Dziś – bez względu na świeże doświadczenia – w szybkim tempie postępują rozmowy na temat powstania strefy wolnego handlu między USA a UE. W sytuacji gdy amerykański przemysł jest wspierany przez umiejętnie prowadzoną politykę przemysłową, polityka gospodarcza Unii to totalny chaos, utworzenie wspólnej panatlantyckiej strefy wolnego handlu grozi pogłębieniem widocznego dziś procesu ubożenia Europy i narastania w niej różnic dochodowych.

Pozostało 93% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację