Polscy politycy lubią chwalić się wynegocjowanymi w Brukseli kwotami. Polska w każdej kolejnej perspektywie jest największym beneficjentem, bo jest krajem względnie dużym i w porównaniu z unijnymi liderami – relatywnie zacofanym.
Pieniądze to nie wszystko
Z nowego budżetu (2028–2034) nasz kraj ma otrzymać ok. 11 mld euro więcej niż z obecnego (2021–2027). Tak więc do polskiej gospodarki ma trafiać każdego roku średnio o ok. 1,5 mld euro więcej. Jednocześnie trzeba pamiętać, że to kwoty nominalne. A przecież w tej chwili siła nabywcza 1 euro jest ok. 20 proc. mniejsza niż w 2021 roku, gdy zaczynała się mijająca perspektywa.
Nie to jest jednak najważniejsze. Choć w powszechnej opinii, tak chętnie podzielanej też przez klasę polityczną, największym źródłem korzyści dla Polski są transfery unijne, to w rzeczywistości najważniejszy jest dostęp do jednolitego rynku. Badania pokazują, że odniesione przez Polskę korzyści z unijnego rynku są pięciokrotnie wyższe niż napływ netto transferów z budżetu UE.
O tych korzyściach mówi się jednak rzadko i świadomi ich istnienia są przede wszystkim ekonomiści i przedsiębiorcy, a nie zwykli obywatele. Jako że politycy skupiają się tylko na transferach, to nie zajmują się też tym, że korzyści z wewnątrzunijnego handlu mogłyby być jeszcze większe, gdyby udało się usunąć wciąż istniejące bariery pozacelne. Międzynarodowy Fundusz Walutowy szacuje, że w przypadku towarów bariery te są tak wysokie, że odpowiadają cłom na poziomie 44 proc. W przypadku usług są jeszcze większe (110 proc.). W porównaniu z tymi barierami 15-proc. cła na unijny eksport do Stanów Zjednoczonych można uznać za umiarkowane.
Zniesienie barier dla swobodnego przepływu towarów i usług jest jednak zadaniem o wiele bardziej wymagającym niż robienie przelewów. Stąd też zapewne taki, a nie inny przekaz na temat polskich korzyści z członkostwa w UE.