Polska zbuduje za 10 mld zł linię fortyfikacji granicznych, która ma odstraszyć ewentualnego wroga. To nieodparcie przywodzi na myśl skojarzenie z niesławną Linią Maginota. Z jednej strony niesłuszne, z innej warte rozwagi.
Podobieństwa są zdumiewające, choć (oby!) przypadkowe. Linia Maginota miała 400 km – i tyle samo będzie miała nasza. Obejmowała tylko część granic – i tak będzie z naszą. Kosztowała 3 mld franków, czyli 10–12 mld dzisiejszych złotych – tyle co nasza!
Linia Maginota okryta jest złą sławą. Wierząc w jej magiczną siłę, armia francuska w ogóle zrezygnowała z walki manewrowej i w 1940 r. bezczynnie patrzyła, jak niemieckie dywizje pancerne obchodzą bokiem potężne fortyfikacje. Uznaje się ją wręcz za przyczynę francuskiej klęski: miała doprowadzić do bierności dowództwa armii.
Krytyka jest jednak przesadna, a problemem nie było istnienie Linii Maginota, ale jej złe wykorzystanie. Jak napisał jeden z pionierów koncepcji wojny błyskawicznej John Fuller, mogła być przydatną tarczą osłaniającą francuską mobilizację i przygotowanie kontruderzeń (tak jak Linia Mannerheima pomogła Finom w skutecznej obronie przed Rosjanami). Do tarczy potrzebny był jednak również miecz. Prawdziwy problem leżał nie w fortyfikacjach, ale w tym, że „francuska armia polowa nie była mieczem, ale kijem od miotły”.
Lekcja z historii Linii Maginota nie oznacza, że fortyfikacje są niepotrzebne. Pokazuje natomiast, że są tylko jedną z części puzzla, który łącznie ma zapewnić bezpieczeństwo kraju. Skoncentruję się na aspektach ekonomicznych tego problemu, czyli na sfinansowaniu potrzeb obronnych.