760 kilometrów autostrad, do których powstania musiało się przyłożyć aż dziesięciu ministrów transportu lub infrastruktury, to w kraju wielkości Polski wynik wstrząsający. Zwłaszcza jeśli odliczy się od tego fragmenty dróg zbudowane albo w poprzednim systemie (fragment A2 z Konina do Wrześni i A4 z Katowic do Krakowa), albo jeszcze za III Rzeszy (śląskie fragmenty A4). Trudno jest niestety ocenić, który z ministrów najbardziej zawinił w rankingu antybudowniczych dróg, bo rzecz jest bardziej skomplikowana. Natomiast w rankingu budowniczych widać wyraźnie, że nawet najbardziej aktywni nie mogą się pochwalić wynikami, które w istotny sposób poprawiałyby istniejącą infrastrukturę drogową. Zwłaszcza że wciąż budujemy trochę tu, trochę tam i dopiero teraz zaczynają powstawać odcinki, które połączą Polskę z siecią europejskich autostrad.

Pytanie, które dobrze brzmiałoby w krzyżówkach: ile w Polsce mamy autostradowych przejść granicznych. Otóż mamy dwa, z tym że autostrada w Zgorzelcu wciąż jeszcze kończy się kilometr za granicą, a w Szczecinie A6 jest jedynie wyciągniętym ramieniem niemieckiej sieci dróg. To pokazuje, jak dalece nie jesteśmy zintegrowani z sieciami drogowymi naszych sąsiadów.

Głęboko życzę ministrowi Grabarczykowi, by się mu udało do końca roku zostać rekordzistą podpisanych umów na budowę autostrad. Na razie jednak wciąż możemy mówić: budowaliśmy, budowaliśmy i... budowaliśmy. A w sieci naszych dróg same dziury.