Bardzo jednak zafrapował mnie dzisiejszy wywiad, skądinąd nie tylko mądrego, ale i sympatycznego, prof. Dariusza Rosatiego, któremu na dodatek nie można odmówić znajomości rzeczy w sprawach finansowych. W rozmowie z dziennikarką popularnego dziennika pan profesor orzekł, że „rynki nie są racjonalne, to wszyscy wiemy". A mnie się wydaje, że rynki reagują – owszem – emocjonalnie i niekiedy przesadnie, ale są zdominowane przez inteligentnych i bardzo świadomych uczestników gry (wyjąwszy pucybutów w ostatniej fazie hossy), przez co bywają – gdyby sprawy oceniać w dłuższej perspektywie – niezwykle racjonalne i przenikliwe. O wiele bardziej niż politycy i urzędnicy, a czasem nawet niż ekonomiści. Czytam też, że gdyby włoskiemu rządowi brakło pieniędzy na spłatę długów (bo, jak rozumiem, wstrętny, nieracjonalny rynek nie chce ich tanio pożyczać – kj), to może on opodatkować obywateli – wszystkich bądź tylko tych, którzy posiadają obligacje. Państwo może to zrobić – uważa pan profesor. Pomysł opodatkowania tych, którzy pożyczyli komuś pieniądze, po to, by dłużnik mógł im spłacić pożyczkę, uważam za genialny i pozostawiam bez głębszego komentarza. Napomknę tylko, że stwarza on wspaniałe perspektywy rynkowi rządowego długu, nie tylko włoskiego, ale i każdego innego. Już biegnę kupić polskie obligacje skarbowe, bo wreszcie uwierzyłem w to, co popularna reklama wieszczyła przez całe lata, a do czego sam nie byłem dotąd przekonany: że jest to inwestycja bez ryzyka. Najwyżej sam - jako wierzyciel – oddam sobie pieniądze. Rzeczywiście, nie ma ryzyka, bym oszukał sam siebie.
Pan profesor ma też kilka recept, które powinny uzdrowić euroland, a co za tym idzie – wesprzeć rynki finansowe. Pierwszy: Europejski Bank Centralny powinien ogłosić, że skupi obligacje Włoch i Hiszpanii. W każdej chwili i w każdej ilości (sic!). Cóż prostszego. Fed, jakkolwiek narzucał sobie pewne ramy czasowe i ilościowe (jak widać zupełnie niepotrzebnie) to samo robił dwukrotnie z papierami Departamentu Skarbu. I pewnie zrobi po raz trzeci, zwłaszcza jeśli zła koniunktura na giełdach potrwa dłużej lub się pogłębi. Lekcja Fedu pokazała nawet, że takie działania są przez pewien czas skuteczne: zalane pieniądzem rynki rosną, a wskaźniki gospodarcze drgają w górę, choć w stosunku do oczekiwań dość niemrawo. Nie zagłębiając się w różnice między dolarem a euro, czy USA a Unią Europejską można jednak się zastanawiać, czy gdyby naprawdę wszystkie tego rodzaju rozwiązania były skuteczne, musielibyśmy wielokrotnie po nie sięgać i czy rynek przez wiele miesięcy tkwiłby w maraźmie, a teraz tak dynamicznie przeceniał aktywa?
Ale i na to pan profesor ma odpowiedź. Rok temu – mówi – wydawało się, że 700 mld euro funduszu ratunkowego (dla strefy euro – kj) to kupa pieniędzy, teraz wiemy, że to za mało. Trzeba przebić rynek, zaoferować więcej niż dziś on oczekuje (sic!). Jasne się więc staje, że w grę wchodzą już biliony euro. Skąd? W jaki sposób? Jakim kosztem? W krótkiej rozmowie nie można znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania. Te pytania, w obliczu zawirowań giełdowych i zagrożeń gospodarczych, nie są też pewnie najważniejsze. Ale to nie przekreśla ich zasadności.
W rozmowie – jeśli mogę pozwolić sobie na taką uwagę - z profesora wyszło więcej chyba polityka, i to nawet europolityka, niż ekonomisty (choć prawdą jest, że i ekonomiści miewają mocno kontrowersyjne sądy, zwłaszcza gdy obracają się w sferze teorii, wizji i idei, a mniej w sferze racjonalnej – a jakże - rzeczywistości). Byleby tylko tego rodzaju recepty nie doprowadziły nas do znacznie gorszego stanu niż ten, w którym – czyżby nie bez udziału wybitnych polityków i ekonomistów – się znajdujemy.