Gdy ceny szybko rosną, to finanse publiczne natychmiast zdrowieją - przynajmniej pozornie. PKB liczony jest w cenach bieżących, więc rośnie wraz z inflacją - w odróżnieniu od długu publicznego. Rosną również przychody z podatków pośrednich. Tymczasem wydatki państwa rosną z pewnym opóźnieniem. Obecny skok inflacji jest więc wyjątkowo na rękę ministrowi Jackowi Rostowskiemu.
Dość powiedzieć, że wzrost cen wyższy o 2 pkt proc. od prognozowanego, oznacza PKB wyższy o blisko 30 mld zł (oczywiście to tylko nominalny wzrost) i możliwość bezkarnego zadłużenia się o ponad 15 mld zł lub deficytu finansów publicznych większego o 9 mld zł.
Oczywiście za całe to „uzdrowienie" płacimy wszyscy. Finanse są zdrowsze, ale nasze oszczędności realnie mniejsze, mniej warte są też nasze zarobki.
Dlatego nie można się godzić na tę metodę równoważenia finansów publicznych. Sprawa jest poważna, bo prognozy nie są dobre. Drożeje żywność, w przyszłym roku czeka nas wzrost cen paliw (akcyza), taniejący złoty powoduje, że wyższe będą ceny importowanych towarów. Dlatego potrzebne są twarde decyzje banku centralnego. Mimo że grozi nam spowolnienie gospodarcze (efekt kryzysu europejskiego), priorytetem musi być zatrzymanie wzrostu inflacji, bo niszczy ona gospodarkę i majątek ludzi.