Jest pan w TAP od 11 lat. To długo jak na tę branżę w Europie. Co zmienił pan w tej linii, że z tracącej pieniądze zaczęła je skutecznie zarabiać?
Fernando Pinto: Kiedy przyszedłem do TAP, żaden z moich poprzedników nie przepracował tu roku. TAP tracił rynek i pieniądze. Proces prywatyzacyjny niby się zaczynał, ale rząd ani linia nie miały pieniędzy, aby doprowadzić go do końca. Na rynku mówiło się nawet, że nasza linia będzie uziemiona na dobre. Wtedy zaczęliśmy od przywrócenia rentowności TAP i skoncentrowaliśmy się na przetrwaniu, a nie prywatyzacji. I pomimo kłopotów branży wywołanych zamachami na WTC w Nowym Jorku oraz kryzysem finansowym w roku 2008 udało nam się osiągnąć cele, które sobie wyznaczyliśmy. Rozwinęliśmy połączenia na nasze tradycyjne rynki – do Afryki i Brazylii, i to był strzał w dziesiątkę.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat nasza linia pod względem tak liczby przewiezionych pasażerów, jak i liczby samolotów zwiększyła się dwukrotnie. W takim samym stopniu wzrosła nasza efektywność. Udało nam się również zdecydowanie zmniejszyć koszty. I w każdym roku poza najtrudniejszym 2008 byliśmy w stanie wypracować zyski, ale wówczas dobiły nas ceny paliw. Od kilku lat nasze zyski rosną o ok. 7 proc. rocznie.
Czy kryzys finansowy w Portugalii zaszkodził panu w programie naprawczym w TAP?
Niespecjalnie. Wiadomo, że w czasie trudności gospodarczych liczba podróży lotniczych maleje. Ale kiedy w Europie, a zwłaszcza w Portugalii, kryzys zaczął być odczuwalny, my zintensyfikowaliśmy swoją ofertę poza Europą. Nie ucierpiały również inwestycje na lizbońskim lotnisku, mimo że był to dla państwa ogromny wysiłek. Zbudowano nowe rękawy prowadzące do samolotów, a to ułatwiło nam poprawienie komfortu podróży interkontynentalnych. Zmniejszyły się opóźnienia, w efekcie także i koszty. Udało nam się ułożyć współpracę z lotniskiem, dla którego jesteśmy największym klientem – 65 proc. operacji lotniczych z Lizbony to loty TAP. Dlatego pracujemy z zarządem lotniska jak jeden zespół, a nie usługodawca i klient.