Taki tytuł  jak ten powyżej dał kilka dni temu swojemu felietonowi w Project Syndicate Steven Hill, amerykański obywatelski działacz polityczny i pisarz zajmujący się między innymi systemami politycznymi Europy i USA. Otóż zauważył on, że budzące zgrozę statystyki dotyczące stopy bezrobocia młodzieży wprowadzają w błąd. Normalnie wskaźnik stopy bezrobocia (unemployment rate) liczy się dzieląc liczbę bezrobotnych, przez liczbę wszystkich osób aktywnych zawodowo (tworzących tak zwaną siłę roboczą – labour force), czyli pracujących i bezrobotnych łącznie. Zaś definicja bezrobotnego, mówiąc w skrócie, opisuje osobę, która chciałaby pracować i aktywnie szuka pracy, ale nie może jej dostać. Aktualnie (I kw. 2012) tak liczony wskaźnik wynosi w Polsce 10,5 procent.

Dla młodych ludzi wskaźnik liczy się identycznie, stąd na przykład w przedziale wieku 20-24 wynosi on w Polsce 26,9 proc. Problem w tym, że znakomita część młodych ludzi w tym wieku ani nie pracuje, ani nie szuka pracy (1,1 mln na 2,6 mln ogółem), gdyż – co za banał – uczy się lub studiuje. Stąd – jak dogrzebał się Hill - Eurostat publikuje także inny wskaźnik , który nazywa unemployment ratio, czyli „udział bezrobotnych", i w którym liczbę młodych bezrobotnych dzieli się nie przez aktywnych zawodowo, lecz przez całą populację w danym wieku. Wówczas wskaźnik dla Polski, podobnie jak i dla innych krajów, dramatycznie obniża się – w naszym przypadku do 15 procent w grupie 20-24 lata. Piszę „dogrzebał się", bo choć na stronie Eurostatu znalazłem w końcu ciekawą tabelę porównującą oba wskaźniki w latach 2009 - 2011, która była jak sądzę podstawą dla obserwacji Hilla, to nie mogę znaleźć jej pierwotnego źródła. Tabela znajduje się bowiem w objaśnieniach, a nie w bazie danych.

A liczby są  zaskakujące. Stopa bezrobocia wśród młodych ludzi  w wieku 15-24 lata wynosiła w IV kwartale 2011 roku w Niemczech budzące zazdrość 8,3 proc. a „udział bezrobotnych" zaledwie 4,5 procent! W Polsce odpowiednio 26,9 i 8,7 proc. W Hiszpanii  48,9 i 19 proc. W Grecji 49,3 i 13 proc. W ogóle w znakomitej większość krajów „udział bezrobotnych" w tym wieku jest niższy niż 10 procent, np. w Czechach i  na Węgrzech wynosił odpowiednio 5,4 i 6,4 procent. Ale o tym nikt nie pisze, bo po prostu nie wie, Eurostat podobnie jak GUS eksponuje stopę bezrobocia, a media powielają jedynie budzące grozę liczby.

Piszę o tym nie po to, żeby udawać, że jest dobrze, bo nie jest. Są dziesiątki wskaźników pokazujących, że sytuacja młodych ludzi w Polsce na rynku pracy jest kiepska i znacznie gorsza niż osób w średnim czy starszym wieku. Ta sytuacja pogarsza się w ostatnich latach i miesiącach. Tysiące młodych ludzi wyemigrowało w poszukiwaniu pracy. Ale warto sobie zdawać sprawę, że sytuacja nie jest aż tak zła, jak się powszechnie sądzi. Tym bardziej warto, że za diagnozą wynikającą ze zniekształcających rzeczywistość liczb,  idą konkretne posunięcia na rynku pracy i publiczne środki (ostatnio 0,5 mld zł z Funduszu Pracy).

Dla młodych ludzi faktycznie poszukujących pracy , i dla tych, którzy jeszcze uczą się lub studiują, znacznie ważniejsze zamiast nerwowych ruchów byłoby szybsze dostosowywanie programu nauczania i systemu edukacji do potrzeb przedsiębiorców oraz tworzenie warunków dla powstawania miejsc pracy. Tymczasem regularne podwyższanie płacy minimalnej, tegoroczny wzrost składki rentowej,  koszmarna biurokracja przy zatrudnianiu pracowników, czy kampanie przeciwko „śmieciowym" umowom, działają dokładnie w przeciwną stronę. Gdzie tu sens, gdzie logika?