Widzimy to zawsze, gdy są np. pytani, ile ich zdaniem powinno kosztować euro, czyli jaka powinna być siła złotego. Wczoraj mieliśmy do czynienia ze słowną interwencją premiera Donalda Tuska, gdy stwierdził, że kurs 4,5 zł, czyli o ponad 40 groszy wyższy niż aktualny, byłby bezpieczny dla polskiej gospodarki, a skorzystaliby na nim i polscy eksporterzy. Jaka mogła być reakcja rynku? Euro zdrożało, choć symbolicznie, bo o około 1 grosz.
Donald Tusk dołączył wczoraj do swojego koalicjanta i wicepremiera Waldemara Pawlaka, który trzyma się opinii, że kurs powyżej 4 zł sprzyja konkurencyjności polskich firm. Zresztą poziom ok. 4 zł także zdaniem NBP odpowiada „fundamentom" i jest kursem tzw. równowagi. Od komentowania wydarzeń na rynku walutowym odcinał się dotąd, i słusznie, minister finansów Jacek Rostowski.
Politycy byli szczególnie aktywni na polu komentowania wydarzeń na płynnym, przypomnijmy, rynku walutowym ładnych kilka lat temu, gdy wydawało się, że możliwe jest w miarę nieodległe wejście Polski do strefy euro. Prawie 10 lat temu ówczesny wicepremier i minister finansów Grzegorz Kołodko oceniał, że w momencie wejścia Polski do eurolandu euro powinno kosztować 4,35 zł.
Słabszy złoty pomógł polskim eksporterom przejść przez początek kryzysu na przełomie lat 2008 i 2009, wtedy euro poszybowało grubo ponad 4,5 zł. Gdyby teraz złoty miał się osłabić, wolniej pewnie spadałaby inflacja, na czym skorzystałby... budżet państwa.
A może wczorajsza wypowiedź premiera to ucieczka do przodu i próba werbalnego osłabienia złotego, gdyż rząd, co można nieoficjalnie usłyszeć, liczy się ze sporym jego umocnieniem w przyszłym roku, jeśli sytuacja w strefie euro się ustabilizuje. Wydaje się jednak, że nawet w kryzysie premierowi powinno zależeć żeby nasza waluta była mocna.