Szansę na to, by przejść do historii jako prezydent, który potrafił wyprowadzić Amerykę i świat z największego kryzysu finansowego i gospodarczego od 80 lat.
Kiedy obejmował urząd cztery lata temu, zapowiadał nową nadzieję. Obiecywał swoim wyborcom: „yes, we can!". Po skompromitowanym kryzysem finansowym i nieskuteczną polityką zagraniczną George'u W. Bushu do władzy dochodził człowiek, który twierdził, że dobrze wie, jak poradzić sobie z każdymi kłopotami.
Barack Obama wygrał wybory, twierdząc, że jego strategia zwalczenia kryzysu działa i wkrótce zacznie przynosić owoce. Ale, prawdę mówiąc, nie brzmi to wcale przekonująco
A kłopoty były potężne. W listopadzie 2008?r. światowe finanse stały na skraju gigantycznej katastrofy po upadku banku Lehman Brothers, rynki zamarły, wielkim bankom groziło bankructwo, a globalna gospodarka staczała się w głęboką recesję. Od Baracka Obamy oczekiwano cudu – oczekiwano, że odnowi fundamenty ekonomiczne w USA i na świecie, ochroni oszczędności ludzi i miejsca pracy, wskaże i ukarze winnych kryzysu, na nowo natchnie Amerykanów optymizmem, bez którego w gospodarce rynkowej nie ma trwałego rozwoju. I udzielano mu wielkiego kredytu zaufania – aż do tego stopnia, że niecały rok później przyznano mu również Pokojową Nagrodę Nobla, niejako na zachętę, bo przecież nic wielkiego jeszcze nie zdołał wówczas osiągnąć.
Czy Barack Obama spełnił daną wówczas obietnicę? Na pewno próbował. Pod jego rządami w USA wprowadzono gigantyczny program ożywienia gospodarki za pomocą wydatków rządowych, finansowanych ogromnym wzrostem zadłużenia i drukiem pustego pieniądza. Wykupiono z banków toksyczne aktywa, ratując je przed bankructwem, potężnie zainwestowano w rozwój infrastruktury. Gospodarkę rzeczywiście udało się jakoś ożywić, zapewniając jej dość mizerny, ale stabilny wzrost. Konsekwencją stało się jednak dramatyczne zwiększenie zadłużenia państwa – z 10 bilionów dolarów na początku kadencji do ponad 14 bilionów dolarów na końcu (albo z 70 do 100 proc. amerykańskiego PKB).