On nigdy nie daje, on zawsze zabiera. Co gorsza zawsze się zna na wszystkim najlepiej. Tak jest przynajmniej w przypadku Jacka Rostowskiego. Czy jednak sam trudny charakter ministra finansów wystarczy, by premier Donald Tusk powiedział mu „goodbye, my friend”? A może dołożą się do tego liczne wpadki Rostowskiego oraz problemy z oszacowaniem wpływów do państwowej kasy i gwałtowne zadłużanie kraju?
Nie, Tusk tego nie zrobi. Nie zdymisjonuje ministra finansów. Z trzech powodów. Po pierwsze: w ten sposób przyznałby się do błędu. Po drugie i po trzecie – nie zyskałby na tym ani w kraju, ani za granicą.
Nie zyska na Zachodzie, bo tam Rostowski – mimo swojej nadzwyczajnej buty, a może dzięki niej – ma, jako jedyny Polak (oprócz Marka Belki), prawdziwe poważanie w kręgach decyzyjnych strefy euro. Rostowski może więc przydać się Tuskowi, gdy rozpocznie on polityczną karierę w strukturach europejskich. Dymisja ministra nie przyniesie premierowi nic dobrego także w Polsce. Bo Tusk od lat idzie ramię w ramię z ministrem, i po odwołaniu Rostowskiego zaraz podniosłyby się głosy, że teraz czas na dymisję kolejnego winnego – czyli premiera.
Jeśli można mieć do Jacka Rostowskiego pretensje, to raczej nie o to, co robi on z budżetem (bo poprzednicy nie byli lepsi), ale o jego działania dotyczące OFE. O niszczenie wiary obywateli w stabilność zasad, na jakich ufundowane jest państwo. O rozmontowywanie systemu emerytalnego. O zamęt, jaki wprowadza swoim postępowaniem do świata finansów.
Można mieć pretensję o wprowadzenie giełdowych inwestorów w stan niepewności o to, że z tego powodu warszawski parkiet traci w tym roku prawie tyle samo, co turecka giełda w wyniku krwawych zamieszek w tym kraju. Kto w dzisiejszym chaosie zechce zainwestować w nową fabrykę, czy nawet kupić nową parę butów?