Akcje Google zadebiutowały na Nasdaq 19 sierpnia 2004 r. po spektakularnej publicznej ofercie, w której papiery wyceniono na 85 dol. W wigilię dziewiątej rocznicy debiutu papiery kosztowały ponad 857 dol., czyli ponad 10 razy więcej.
Uwielbiający wszelkie statystyki Amerykanie przeanalizowali historię kursów akcji notowanych wówczas i dziś w USA spółek i okazało się, że wzrost, choć imponujący, wcale nie jest najlepszy, a dopiero dziesiąty. Akcje Apple, które w tym zestawieniu są trzecie, zyskały ponad 3060 proc., a papiery lidera, Priceline.com – wzrosły o ponad 4550 proc.
Gdy Google szedł na giełdę, byłem w gronie sceptyków, którzy twierdzili, że jego papiery są stanowczo za drogie. Opinii nie zmieniłem nawet wtedy, gdy Google zmniejszył ofertę i obniżył wstępny przedział ceny emisyjnej. A gdy w debiucie kurs wystrzelił do ponad 100 dol., co sprawiło, że wartość rynkowa firmy wynosiła 27 mld dol., zgadzałem się ze wszystkimi, którzy mówili o kolejnej bańce internetowej.
Debiut Google i pierwsze lata notowań były dla mnie lekcją pokory. Na Google'a patrzyłem wówczas, mając przed oczyma debiuty akcji internetowych spółek z przełomu 1999 r. i 2000 r. i to, co się stało z bardzo wysokimi wycenami po krachu z marca 2000 r. Pamiętałem też, że głoszone pod koniec XX w. superoptymistyczne prognozy ultraszybkiego rozwoju Internetu nie ziściły się. Rozwijał się on bardzo szybko, ale nie na tyle, by przeżyły wszystkie firmy, które na niego postawiły.
Dziś znaczenie Google'a dla Internetu najlepiej pokazuje niedawny epizod, gdy na pięć minut przestały działać usługi firmy. Efektem był 40-proc. spadek ruchu w globalnej sieci.