Kim był Pan w czerwcu 1989 roku, gdzie Pana zastały wybory?
Byłem pracownikiem naukowym w Instytucie Gospodarki Światowej w Kilonii, w północnych Niemczech. Miałem wtedy niecałe 29 lat. Podjalem tam pracę zaraz po ukończeniu studiów w 1987 roku. Fakt, że trochę dłużej studiowałem, związany był z tym, że moje pierwsze studia - na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego - zostały na piątym semestrze przerwane przez stan wojenny. Przez przypadek byłem wtedy w Niemczech i później tam zostałem. Musiałem zacząć tam od nowa studiować i zdecydowałem się na ekonomię. Wtedy, w '89 roku, jako pracownik naukowy o stabilnym statusie urzędnika myślałem, że to będzie cała moja przyszłość.
Jakie nadzieje wywołały u Pana wyniki wyborów? Jakie obawy? Czuł Pan, że kończy się epoka?
To było przeżycie dla całego pokolenia, które świadomie przeżywało Solidarność. Proszę sobie wyobrazić: mając jeszcze przywilej młodości, zobaczyć ten tryumf i to w warunkach pokojowych. Gdy oglądaliśmy na ekranach niemieckiej telewizji relację z Polski, mieliśmy ją tego samego dnia skonfrontowaną ze scenami z Pekinu, gdzie czołg rozjeżdżał demonstrantów. Można było sobie wtedy wyobrazić, że także w Polsce każdy scenariusz był możliwy. Ale pojawiło się przekonanie, że to początek końca komunizmu. Samo pozwolenie na to, by przy urnie wyborczej w tak dramatyczny sposób demonstrowana była niechęć do systemu świadczyło tym, że system się właśnie na moich oczach załamuje, choć nie twierdzę, że już wtedy byłem przekonany, iż we wrześniu szefem rządu będzie jeden z przywódców opozycji. Ten proces dopiero wtedy ruszał i dopiero nabierał bardzo dużego przyspieszenia.
To kiedy Pan poczuł, że tzw. realnego socjalizmu już nie ma?