Dzisiaj, gdy obserwujemy problemy z wartym 430 tys. zł systemem informatycznym Państwowej Komisji Wyborczej, trzeba się zastanowić, czy idea „taniego państwa" to nie wishful thinking. Bo przecież pomysł był z PR-owego punktu widzenia niezły: odcięcie się od zgnilizny reprezentowanej przez politycznych przeciwników szastających nie swoimi pieniędzmi. Populizm? Oczywiście tak, ale jak opakowany! Nikt nie śmiał przeciwstawiać się oszczędzaniu, a więc oszczędzamy.
Hasło „taniego państwa" padło na podatny grunt. Wtedy to PiS i PO budowały kampanię wyborczą w opozycji do SLD, który z przekąsem nazwano Sojuszem Lewych Dochodów – że pozwolę sobie zacytować Pawła Reszkę z „Tygodnika Powszechnego". SLD odchodził w cieniu afer Rywina i starachowickiej, a polityka kojarzyła się z brudem i korupcją.
Wymyślenie państwa „taniego", uczciwego i skromnego było więc polityczną i moralną koniecznością. Tyle że owa taniość stała się fetyszem. Cięcie na oślep etatów i pensji w administracji, zakaz wydawania pieniędzy na zakup rządowego samolotu, zgoda na budowę drogi dla tego, kto zaoferuje cenę poniżej kosztów opłacalności – wszystko to sensu nijakiego nie miało. Efekt? Jak wyżej.
Urzędnicza hydra
Budowa taniego państwa zaczęła się od... powołania specjalnej komisji. Działo się to w listopadzie 2005 r., kiedy rządziło PiS, a premierem był Kazimierz Marcinkiewicz. Była to woda na młyn Donalda Tuska, który dwa lata później bezlitośnie punktował premiera Jarosława Kaczyńskiego, że armia urzędników wzrosła o 39 tys. osób. Krytyka okazała się strzałem w kolano: za rządów PO urzędników przybyło o – zależnie od sposobu liczenia – od kilkudziesięciu do nawet 100 tys.
W 1989 r. w administracji pracowało ich 160 tys., dziś niemal trzy razy więcej. Nie ma to jak tanie państwo. Władza oczywiście próbuje się tłumaczyć, że wzrost liczby etatów wynika z konieczności absorpcji środków unijnych. To jedna z przyczyn, ale przecież pęcznieją wszystkie istniejące instytucje publiczne i powstają nowe.