W minioną środę Narodowy Bank Polski poinformował, że eksport w listopadzie wzrósł w ujęciu rocznym o 2,4 proc., a tydzień temu Korporacja Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych podała prognozę wzrostu eksportu za cały 2014 rok o 5,8 proc. To całkiem sporo, zważywszy na przyblokowany kierunek wschodni, który dla polskich eksporterów był do niedawna jednym z kluczowych, a na pewno najbardziej perspektywicznym. Przykład sprzedaży kurczaków na rynku unijnym, które jeszcze kilka miesięcy temu usiłowaliśmy upychać w Republice Południowej Afryki, świadczy, że polscy producenci w kryzysowych sytuacjach potrafią się odnaleźć.

Problem w tym, że unijny rynek nie jest z gumy, a panująca tam konkurencja będzie coraz bardziej ograniczać możliwości rekompensowania popytu utraconego na Wschodzie. Trzeba będzie sięgać dalej – do Afryki, Azji, gdzie popyt jest większy, a konkurencja mniejsza. W dodatku możemy z nią wygrywać niższymi cenami, przy akceptowalnej dla tamtejszych rynków jakości.

Ale coś za coś: handel na odległych, egzotycznych rynkach może być niezwykle opłacalny, za to bardzo ryzykowny. A na to wiele firm nie jest przygotowanych: nie znają specyfiki krajów, nie wiedzą, jak zabezpieczać swoje interesy. Duże firmy łatwiej sobie w takich sytuacjach radzą. Ale małe i średnie pełne są obaw, więc decyzje o wejściu na nieznane rynki przychodzą im nieporównanie trudniej.

W rezultacie część eksporterów, zamiast działać ekspansywnie, biernie czeka na rozwój sytuacji. Wielu z nich liczy, że eksport na Wschód powróci na poprzedni poziom, choć w bliskiej perspektywie wydaje się to mało prawdopodobne. Jest też inne ryzyko, które należałoby wziąć pod uwagę: kto zbyt długo zwleka, temu okazja zwykle przechodzi koło nosa.