Rz: Czy nie ma pani wrażenia, że to Stanom Zjednoczonym bardziej się spieszy do umowy o wolnym handlu z Unią Europejską niż Brukseli?
Nas czas goni bardziej. Barack Obama ma już tylko półtora roku, aby zakończyć wszystkie procedury, a części składowych porozumienia o transatlantyckim partnerstwie w dziedzinie handlu i inwestycji – TTIP jest mnóstwo. Trzeba chociażby zrobić setki tysięcy stron tłumaczeń, co spokojnie zajmie przynajmniej pół roku. Głosowanie w USA nie powinno się odbyć zbyt blisko terminu wyborów, bo wtedy nagle cała umowa stanie się polityczna, a tak przecież nie jest. Na razie prezydent Obama podpisał ustawę o promocji handlu, co powinno ułatwić zadanie naszym negocjatorom, bo daje im większe uprawnienia, zwłaszcza tym, którzy TTIP negocjują.
Czy pani zdaniem amerykański biznes jest gotowy do przyjęcia TTIP?
Po obydwu stronach Atlantyku potrzebujemy tej umowy. Rynki amerykański i europejski są praktycznie otwarte, chętnie przyjmują inwestycje, pozytywnie postrzegane jest zwiększenie obrotów handlowych, ale sama wartość wymiany handlowej mogłaby być o wiele wyższa. Więc nie ma innego wyjścia, jak pozwolić na wykorzystanie wszystkich dostępnych opcji zwiększenia tej wymiany. I biznes amerykański, i europejski chcą obniżenia barier handlowych i stworzenia wspólnych regulacji dla handlu, tym bardziej że istnieją już one w odniesieniu do umów z innymi partnerami, na przykład w porozumieniu UE–Kanada. Takich powtarzających się uzgodnień po obydwu stronach jest mnóstwo, więc na razie zarabiają na nich tylko prawnicy.
Jakie wrażenie odnosi pani, podróżując po Europie? Czy pani zdaniem europejskie firmy też chcą tej umowy?