Skutkować to miało przyspieszeniem wzrostu gospodarczego w Europie oraz likwidacją barier niepotrzebnie ograniczających możliwość wymiany ekonomicznej między dwiema stronami Atlantyku.
Rzeczywistość okazała się jednak mniej słodka od zapowiedzi. Negocjacje utknęły w martwym punkcie i wiele wskazuje na to, że na tym sprawa się zakończy. Umowa wzbudza wiele kontrowersji i w Ameryce, i w Europie. Są poważne obawy, że będzie prowadziła do nadmiernego uprzywilejowania wielkich korporacji kosztem mniejszych spółek, że uderzy w pracowników, konsumentów i narodową suwerenność. Czas nie sprzyja zaś takim tworom rodem z epoki sprzed kryzysu.
W USA wybory prezydenckie może wygrać zwolennik handlowego protekcjonizmu Donald Trump, w Europie też popularność zyskują siły wskazujące ciemne strony wolnego handlu. Negocjatorów TTIP już jakby sparaliżował fatalizm. Choć umowa daleka jest od ostatecznego kształtu, to zostanie „wylana z kąpielą". Czy to mądre zachowanie?
Cała idea wielkiej strefy wolnego handlu między USA a Europą to sprawa zbyt poważna, by w taki rozczarowujący sposób ją porzucać. Umowa TTIP w kształcie omawianym przez negocjatorów zapewne jest daleka od doskonałości i mogło się w niej znaleźć wiele potencjalnie niebezpiecznych rozwiązań. Czy nie lepiej byłoby po prostu zmienić te kontrowersyjne punkty, zamiast wyrzucać całą umowę do kosza i blokować na wiele lat próby budowania strefy? Przecież stworzenie obszaru wolnego handlu między Europą a USA byłoby szansą na pobudzenie rozczarowująco wolnego wzrostu gospodarczego na Starym Kontynencie.
Być może szansa związana z TTIP jest niewielka, ale dla pogrążonej w kryzysie Europy i tak może się okazać bezcenna.