Najpierw zastrzeżenie. Skala obietnic rządzącej partii jest może nieco mniejsza od ofert składanych wyborcom przez pozostałe liczące się siły, ale trzeba pamiętać, że PiS już rozdał tyle państwowego grosza podczas kończącej się kadencji, że teraz może się nawet trochę powściągnąć. I przy okazji straszyć, że „jeśli przyjdą inni, to wszystko zabiorą", co już na starcie zagoniło konkurentów do narożnika. Ci, chcąc nie chcąc, przystąpili do licytacji.

Przed poprzednimi wyborami do parlamentu politycy próbowali przynajmniej podawać takie sposoby sfinansowania swoich obietnic, które nosiły znamiona ekonomicznego rozsądku. Tym razem mamy do czynienia z czarowaniem rzeczywistości. Hojne propozycje, które sypią się z prawa i z lewa (nawet nie będę ich tu wymieniać, niech każda z partii kusi na własną rękę), mają być finansowane m.in. z owoców gospodarczego wzrostu, redukcji administracji czy kolejnego etapu uszczelniania systemu podatkowego. Brzmi to tak, jakby żaden z polityków nie rozglądał się ostatnio wokół siebie. Najbardziej pragmatyczny i szczery jest tu PiS, który finansowanie jednej ze swoich obietnic – podniesienia płacy minimalnej – chce po prostu przenieść na biznes.

Kiedy spytaliśmy niedawno przedsiębiorców o ich oczekiwania wobec rządu, który powstanie po niedzielnych wyborach, obok apeli o stabilność i przewidywalność systemu prawnego, zahamowanie legislacyjnej gorączki czy obniżanie kosztów pracy znalazł się apel o przygotowanie gospodarki do zbliżającego się coraz większymi krokami spowolnienia (widać już jego zwiastuny, takie jak spadająca sprzedaż samochodów użytkowych, o której piszemy dziś na stronach ekonomicznych). Jeśli nie zdarzy się cud, europejskie i globalne turbulencje w końcu nas dotkną. Brexit, wojny handlowe rozpętywane przez prezydenta Donalda Trumpa, tracąca impet gospodarka Unii Europejskiej – w tej kumulacji niesprzyjających okoliczności Polska nie ma raczej szans na zachowanie statusu „zielonej wyspy". Może nie jutro i nie pojutrze, ale we wcale nie tak odległej przyszłości wszyscy to odczujemy. W tej sytuacji przekonanie o utrzymaniu wzrostu przynoszącego miliony nowych monet pozwalających sfinansować dowolne obietnice jest tak prawdopodobne jak o pojawieniu się manny z nieba.

To, że rząd PiS miał dużo szczęścia i realizując swoje obietnice, trafił w dobry czas, nie oznacza, że koniunktura będzie trwać wiecznie. I nie zaczaruje jej nawet prezes PiS słowami, że pod względem dochodów dogonimy najbardziej rozwinięte kraje Zachodu szybciej, niż mogłoby się wydawać. Słuchając kampanijnych obietnic, obawiam się, że ta pogoń prędzej skończy się potknięciem i bolesnym upadkiem.