Inaczej za kilka lat obudzimy się w kraju, który miał piękne perspektywy, ale zanim zbudował gospodarkę opartą na wiedzy, utracił dotychczasowy atut – konkurencyjne koszty pracy.
Na razie politycy mogą zacierać ręce: trwa konsumpcyjny boom, a wyborcy są raczej zadowoleni ze swojej sytuacji finansowej. Zniknął strach przed utratą pracy. Gospodarka po lekkim zachwianiu w trzecim kwartale 2016 r. odzyskuje wigor. Pracodawcom, tradycyjnie hodującym węża w kieszeni, doskwierają braki fachowców, chcąc nie chcąc, muszą potrząsać sakiewką.
Problem w tym, że wzrost płac, choć sam w sobie jest raczej zjawiskiem pozytywnym, ostatnio wyprzedza wzrost wydajności pracy. A to oznacza osłabienie konkurencyjności polskiej gospodarki. Nie ma problemu, jeśli to zjawisko utrzymuje się przez rok. Gorzej, jeśli trend będzie trwały. A tak się może stać, bo polscy politycy mają tendencję do przyspieszania go, np. windując płacę minimalną, czyli dając podwyżki z kieszeni prywatnych firm.
Płaca minimalna ma chronić przed ekonomicznym wyzyskiem, ale jest też punktem odniesienia dla całej struktury płac i zachęca zarabiających więcej do windowania żądań płacowych. Problem się zaczyna, gdy rośnie ona w tempie sprinterskim jak przez osiem lat rządów PO (skoczyła o niemal 90 proc.), czy za obecnej władzy (w ciągu nieco ponad roku wzrosła o 14 proc.).
Politycy przyczyniać się będą do presji płacowej także w inny sposób – zmniejszając liczbę pracujących. Może do tego doprowadzić obniżka wieku emerytalnego czy konstrukcja programu 500+, zachęcająca mniej zarabiające matki do rezygnacji z pracy, by spełnić kryterium dochodowe.