Te nadprogramowe koszty sięgają dziesiątek miliardów złotych, przez co obniżają konkurencyjność gospodarki oraz warunki życia. Wydatki budżetów gmin w 2012 r. na transport oraz gospodarkę wodno-ściekową wyniosły blisko 30 mld zł. Natomiast same koszty dojazdów do pracy z odległości powyżej 5 km obliczyłem również na blisko 30 mld zł rocznie. Dzięki racjonalnemu zagospodarowaniu przestrzennemu te kwoty można byłoby na pewno pomniejszyć. Zaoszczędzone pieniądze zostałyby w kasach gmin i kieszeniach podatników.
Standard życia na rozlanych polskich przedmieściach jest niski. Co z tego, że mieszka się wśród lasów i pól, kiedy ten iluzoryczny komfort kosztuje – w skali całego społeczeństwa – setki milionów godzin spędzonych w korkach, kosztem życia rodzinnego i towarzyskiego. Dyspersja i oddalenie generują zwłaszcza konieczność dłuższych przejazdów. Nie jest rentowne związanie tej rozproszonej zabudowy siecią transportu publicznego, stąd mieszkańcy większości suburbiów są skazani tylko na własny samochód. Według badań, które prowadziłem, obecne problemy komunikacyjne są nawet absurdalnie zbawiennym ograniczeniem dalszego rozpraszania zabudowy. Ale także wiele nowych dróg, mających w założeniu poprawić dostępność, powoduje przyciąganie nowego osadnictwa, a tym samym wzrost natężenia ruchu i zatłoczenie. Budujemy się coraz dalej od miast, niefrasobliwie licząc, że dłuższe dojazdy zrekompensuje nam niższa cena działki.
Tych kosztów ekonomicznych i społecznych, wynikających z nieskrępowanego prawa do zabudowy, pan Jastrzębski niestety nie dostrzega. Bo, niestety, znaczna część właścicieli rozumuje przez pryzmat jedynie własnej działki. Ale kiedy dochodzi do podliczenia kosztów funkcjonowania tego wszystkiego, to realizację ceduje się na gminę i państwo. Wręcz domaga się odpowiedniego standardu infrastruktury i usług. Tu leży klucz do zrozumienia, skąd się biorą tego typu głosy. Otóż, dopóki nie wydaje się bezpośrednio własnych pieniędzy, dopóty na sztandarach ma się najbardziej wzniosłe hasła o wolności, o potrzebie dachu nad głową, o prawie do czystego środowiska itp., itd.
Żeby było jasne, nie jestem przeciwnikiem budowania poza granicami miast. Jest to konieczne ze względu na fatalne często warunki życia w zdekapitalizowanych śródmieściach i blokowiskach. Każdy ma prawo do wyboru miejsca życia i działalności, to oczywiste. Ale musi to następować w sposób przemyślany i racjonalny, bo nikt z nas nie żyje na bezludnej wyspie, tylko po to się organizujemy w społeczności i państwa, żeby efektywniej w nich się realizować. Pięć milionów ludzi – bo taka jest potencjalna, maksymalna skala zjawiska suburbanizacji w Polsce – można byłoby dotychczas i w przyszłości osiedlić na powierzchni nie większej niż 250 tys. ha, bez nadmiernego zagęszczenia. Na takim obszarze można byłoby to racjonalnie obsłużyć przedszkolami, ośrodkami zdrowia i komunikacją publiczną. Tymczasem faktyczne osadnictwo podmiejskie według ostrożnych szacunków rozprasza się na obszarze 5 mln ha. Czyli na powierzchni 20-krotnie większej!
Tego w żaden sposób nie można racjonalnie i efektywnie zagospodarować, to musi kosztować. Wielokrotnie więcej niż w przypadku zabudowy skoncentrowanej. Tymczasem to samorządy i wszyscy mieszkańcy, a nie deweloperzy, ponoszą główne koszty wspomnianego wykupu gruntów, budowy i utrzymania niezbędnej infrastruktury. Samorządy – świadomie lub nie – biorą na siebie ciężar błędnych, absurdalnych nieraz decyzji inwestycyjnych. Równocześnie państwo umywa ręce, przez lata nie robiąc nic ze szkodliwym prawem urbanistycznym.