Tego dnia, kiedy werdykt ze Sztokholmu obiegł świat, jakiś czas minął, zanim skojarzyłam: ach, to ta niesamowita Angielka. Ta od Bena, piątego dziecka, potworka, który zniweczył spokój Bogu ducha winnej rodziny.
Na drugie wydania prozy Lessing trzeba było trochę poczekać, bo nikt nie był przygotowany na niespodziewany sukces mało znanej poza rodzinnym krajem autorki. Starszej, niemodnej i do szpiku kości brytyjskiej.
Najszybciej zareagował PIW. Dwie książeczki (używam zdrobnienia, bo to chude pozycje kieszonkowe) Lessing przeczytałam jednym tchem. „Podróż Bena” – po raz pierwszy. Okazało się, że to żaden dyptyk. Tomy więcej dzieli niż łączy, poza tytułową postacią. Nie należy doszukiwać się w tych książkach wspólnego przesłania. Są na zupełnie inne tematy. I nierówne literacko.
Napisane w 1988 roku „Piąte dziecko” to arcydzieło. Późniejsza o 12 lat „Podróż Bena” jest niedopracowana, roi się od powtórzeń, akcja kuleje, finał zaś wydaje się aktem rozpaczy ze strony pisarki już na oślep prącej do zakończenia.„Piąte dziecko” od pierwszej strony porywa. Wydarzenia rozwijają się w szaleńczym tempie, klimat gęstnieje i niespodziewanie przeobraża się w horror. Niezwykłe, że nie ma tu cienia fantazji. To proza na wskroś realistyczna. Dramatis personae też nie wyróżniają się niczym szczególnym. Wręcz drażnią dwuwymiarowością. Brak im fantazji, wdzięku, ambicji. Jedyne, czego chcą, to rodzinne ciepełko z gromadką tłustych dzieci.
Harriet i David są nie tylko kwintesencją angielskiej klasy średniej, to reprezentanci minionej epoki, XIX-wieczny relikt nieprzystający do drugiej połowy lat 60. i rewolucji seksualnej. Wtedy właśnie akcja się zaczyna. Zaraz potem ślub, już z potomkiem w drodze. Kolejny rok – znowu Harriet ciężarna i następne maleństwo. Wieloródka wyczerpana po kolejnym porodzie, babka urobiona po pachy przy czwórce wnucząt i dużym domu, wciąż pełnym gości z całej rodziny. Na pozór mało fascynujące problemy.