Rz: Ma pan na swoim koncie blisko 50 ról filmowych i wiele sezonów spędzonych w teatrze, ale dla młodych widzów jest pan przede wszystkim profesorem Severusem Snape'em z "Harry'ego Pottera". Nie buntuje się pan przeciwko temu?
Alan Rickman:
Nie, taki jest los aktora. Ja zresztą bardzo lubię Snape'a. I w ogóle "Pottera". Czuję się trochę tak, jakbym stał się częścią bardzo ważnego zjawiska kulturowego. Ten cykl książek i filmów wywiera bardzo silny wpływ na współczesne dzieci. Uczy je fantazji i lojalności w przyjaźni. Nie mówię już o tym, że dzięki Joanne Rowling i potterowemu szałowi najmłodsi znów zaczęli czytać.
W "Harrym Potterze" jest pan otoczony głównie brytyjskimi aktorami. Czy pracuje się z nimi lepiej niż z amerykańskimi gwiazdami, z którymi nieraz pan występował?
Inaczej. Artyści angielscy mają zwykle teatralny trening i ogromną dyscyplinę. A poza tym nie są przyzwyczajeni do własnych fryzjerów, kucharzy i psychoterapeutów. W tej obsadzie jest zresztą coś, co mnie mile łechcze. Jestem o 10 - 15 lat starszy od kolegów grających różnych profesorów Hogwartu, a przecież w filmie jesteśmy rówieśnikami. Nieźle się zakonserwowałem, prawda?