To, co pisał Gałczyński, że czwórkami do nieba szli żołnierze z Westerplatte. To było kłamstwo. Czwórek nie było wiele. Ataki niemieckie zdarzyły się dwa. Trwała wojna pozycyjna.
[b]Jaka będzie „Bitwa warszawska 1920”, w której gra pan Bolesława Wieniawskiego?[/b]
Teraz to już jest Wieniawa-Długoszowski. A film będzie patriotyczny, historyczny.
[b]Będzie krzepił nadzieje?[/b]
Myślę, że tak.
[b]Pana bohater również?[/b]
W filmie historycznym nie ma czasu na anegdoty z życia Wieniawy. Mój bohater na koniu do restauracji nie wjedzie.
[b]Był pan wychowany na filmach Hoffmana?[/b]
Tak, bo jestem miłośnikiem historii. Uwielbiam lektury historyczne. Pierwszy raz przeczytałem „Trylogię”, kiedy miałem osiem lat. Cieszyłem się, że mogę zobaczyć Sienkiewicza na ekranie.
[b]Sienkiewicza próbowano ostatnio odbrązowić. Zmienił pan stosunek do niego?[/b]
Nie mogę. Po pierwsze – na nim się wychowałem, po drugie – pisał w nieprawdopodobnie plastyczny sposób. Jak na jego czasy bardzo współcześnie. Jego bohaterowie i obrazy zapadają w pamięć. Czegóż więcej chcieć od literatury? Nie można jej traktować jako źródła prawdy historycznej.
[b]A jakie były spotkania Lindów z historią?[/b]
Po mieczu jestem z Torunia, z rodziny sięgającej korzeniami XIV wieku – kiedyś krzyżackiej, potem szlachty polskiej. Zaś po kądzieli z Wileńszczyzny. Ojciec we wrześniu 1939 roku walczył z bolszewikami, dostał się do niewoli. Był podchorążym. Uratowali go żołnierze, którzy kazali mu pobrudzić ręce. Oficerów i podoficerów, których rozpoznawano po wypielęgnowanych dłoniach, rozstrzeliwano. Ze względu na niemieckie nazwisko został wymieniony na jeńca radzieckiego i mógł wrócić na Pomorze. Pracował w Gdyni, gdzie przydarzył mu się wypadek samochodowy. Znowu ze względu na nazwisko trafił do dobrego niemieckiego szpitala. Tam zaproponowano mu podpisanie volkslisty. Gdy odmówił, wyrzucono go na bruk. Ale nie rozstrzelano. Dla mamy w Wilnie okupacja radziecka była dużo gorsza od niemieckiej. Niemcy byli grzeczni, a bolszewicy – nie. Tak mówiła.
[b]Powiedział pan o „krzyżackim” pochodzeniu. Jaką to owocowało świadomością?[/b]
W Toruniu dawało świadomość, że jestem stąd.
[b]Zamek krzyżacki zniszczono.[/b]
Ale Kościół Mariacki, gdzie są groby rodzinne, stoi.
[b]Przez dłuższy czas grał pan ludzi trawionych wewnętrzną, emocjonalną gorączką.[/b]
Traktuję to jako komplement. Ale nie była przypisana do wszystkich postaci. Być może chciałem powalczyć, zrobić coś innego.
[b]Miał pan w latach 80. poczucie, że zderza się z rzeczywistością?[/b]
Codziennie. Przecież kilkanaście filmów poszło na półkę.
[b]Co pan wtedy myślał?[/b]
Myślałem, żeby robić następną historię. Ale kiedy Polska stała się wolna i można było mówić, jak źle się żyło w PRL, nie chciałem tworzyć martyrologicznego kina. Jako pierwszy odszedłem od ról wojujących inteligentów i zacząłem grać w filmach gangsterskich. Wyreżyserowałem też „Seszele” – o przyjaźni. Wszystko dlatego, że chciałem żyć normalnie.
[b]Ma pan kontakt z Władysławem Pasikowskim?[/b]
Czasami myślimy o nowych rzeczach, ale niewiele z tego wynika.
[b]Ksiądz Robak był chyba dla pana rolą przełomową. Miał przeszłość człowieka-gorączki, ale dojrzał, chciał godzić, budować.[/b]
To było wyzwanie, na które od początku zdecydowaliśmy się z Andrzejem Wajdą. Chcieliśmy wyeksponować bandycką przeszłość Jacka Soplicy. Część krytyki pisała, że Franz Mauer gra Robaka. A przecież ksiądz był na ówczesne czasy gangsterem, tylko romantyczna interpretacja to zamazała.
[b]Dla wielu widzów jest pan jest człowiekiem kina. Tymczasem grał pan w teatrze, reżyserował. W 1985 roku wystawił pan w warszawskim Studio „Przedstawienie pożegnalne” Petera Mullera. Rewelacyjne. To był gejzer pomysłów, fajerwerk efektów specjalnych.[/b]
Dostałem za ten spektakl mnóstwo nagród. Na festiwalu „Grecja kolebką kultury europejskiej” była to nagroda trzecia. Ale uwaga: pierwszą otrzymał Peter Brook za „Mahabharatę”, zaś drugą Peter Stein. Trzecią my. Było mi bardzo miło. Dostałem nawet jakieś propozycje, bodajże z Włoch i Turcji. Ale to wiązało się z dłuższym wyjazdem. Czas temu nie sprzyjał.
[b]Pana kariera mogła się inaczej potoczyć.[/b]
W inną stronę? Właśnie pomyślałem, że warto by wrócić do teatru. Zatęskniłem, ale z perspektywa stolika reżyserskiego. O graniu nie myślę. To rozdział zamknięty. Mam nadzieję, że los nie zmusi mnie do takiego powrotu.
[b]Dlaczego?[/b]
Odstręcza mnie teatralna codzienność. Siedzenie w garderobie, powtarzanie tych samych kwestii. Nie ma we mnie narcyza, który jest potrzebny aktorom teatralnym. Nie muszę co wieczór wychodzić na scenę i podobać się publiczności.
[b]Mało kto wie, że został pan zaangażowany do Starego Teatru przez Konrada Swinarskiego.[/b]
W krakowskiej szkole teatralnej grałem Sajetana Tempe w „Szewcach” Macieja Prusa. Wtedy byłem uważany za aktora komediowego. Konrad Swinarski podobno wskazał mnie palcem. Jako jedyny na roku dostałem propozycję angażu w Starym, który był wtedy najlepszą sceną Europy.
[b]Czy to prawda, że na legitymację Starego Teatru można było podrywać dziewczyny?[/b]
Tak. Pamiętam, że jak jeździłem pociągiem do Torunia, nie było wolnych miejsc i stałem na korytarzu. Pokazanie białej legitymacji z pieczątką Starego robiło furorę. To tak jakbym teraz powiedział, że gram w najlepszej rockowej kapeli. Bilety do Starego trzeba było kupować z wyprzedzeniem półrocznym. Do teatru!
[b]Jan Nowicki mówił o tamtych czasach: „Byliśmy mercedesami”.[/b]
On był absolutnie supermercedesem, rozchwytywanym przez panienki.
[b]Rozpoczął się sezon teatralny i...[/b]
Pojawiłem się w teatrze i wszedłem do jednego z pokoi. Zadzwonił telefon. Facet, który siedział za biurkiem, podniósł słuchawkę i zbladł. Powiedział, że Swinarski nie żyje. Ponieważ dostał tiku nerwowego i zaczął mrugać okiem, pomyślałem, że to żart. Uśmiechnąłem się i czekałem na dalszy ciąg. Dalszego ciągu nie było. Swinarski zginął w katastrofie lotniczej, wracając z festiwalu w Teheranie.
[b]Dla pana też nie było dalszego ciągu w Starym.[/b]
Nie mogło być. Teatr był przed próbami generalnymi „Hamleta” Konrada Swinarskiego. Przeżył wstrząs, załamała się linia artystyczna i repertuarowa. To zadziałało jak wybuch bomby. Dyrekcja była zmuszona wrócić do aktorów, którzy byli sprawdzeni i na których przychodziła widownia. Zostałem odsunięty na bok. Główne role, jakie miałem grać – nie powstały.
[b]To pana doświadczenie przypomina film „Przypadek” Krzysztofa Kieślowskiego, gdzie katastrofa samolotowa zmieniła całkowicie życie granego przez pana głównego bohatera.[/b]
Myślę, że każdy człowiek ma takie doświadczenia. Nie ma nad tym co deliberować. Dalszy krok był zależny ode mnie. Wyjechałem do Wrocławia, gdzie zaproponowano mi Hamleta. Doszedłem do wniosku, że nie będę trzymał do końca życia halabardy w Krakowie. Zaryzykowałem.
[b]Są filmowe zapisy pana teatralnych ról?[/b]
Są. A na pewno tych, które dostawały nagrody. Gdy Tadeusz Minc zrobił „Koczowisko”, pokazywane na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, zauważyła mnie Agnieszka Holland. Tak trafiłem do filmu.
[b]Ciekawe, że role, które pan grał, powstawały przy pana współudziale, na planie.[/b]
Taka była metoda pracy. Tak jak teraz, dialogi były wtedy w polskim filmie najsłabsze. Musieliśmy je poprawiać, żeby złożyły się z postacią. Robili to wszyscy. Każdy film był pracą zespołową. Tak powstał m.in. „Wodzirej” Feliksa Falka z Jurkiem Stuhrem.
[b]Stąd się brał nieprawdopodobny życiowy nerw tamtych filmów. Ale czytałem też, że spory udział w formowaniu pana aktorstwa miał kuzyn z Nowego Jorku, który opowiadał anegdoty o Marlonie Brando i Jacku Nicholsonie.[/b]
Słuchając ich, czułem się jakbym oglądał jeszcze jeden film z ich udziałem. Z perspektywy początkującego polskiego aktora w końcu lat 70., było dla mnie czymś nieprawdopodobnym to, że mieli samochody, motory, domy, jeździli na wyprawy do lasu, prowadzili szalony tryb życia, upijali się. Tak zacząłem oglądać filmy z Jamesem Deanem, Marlonem Brando i Jackiem Nicholsonem. Myśleć nad techniką i sposobem grania. Źródło mieliśmy to samo: Stanisławskiego.
[b]Co pan lubi robić najbardziej?[/b]
Najbardziej lubię nic nie robić! Przekleństwem, które mnie najbardziej dotyka, jest to, że ciągle muszę coś robić.
[ramka]
[b]Bogusław Linda[/b]
W tym tygodniu zobaczymy go w nowym serialu TVP 1 „Ratownicy”. Jest ideałem macho i dżentelmena zarazem, filmowym bohaterem spraw przegranych, których broni jak niepodległości. Romantykiem z cynicznym odcieniem, tuszującym wrażliwość serca. Do takiej biografii przygotował się, służąc w oddziałach specjalnych. Nikt, tak jak on, nie miał w latach 80. tylu „półkowników” – m.in. „Gorączkę” i „Kobietę samotną” Agnieszki Holland, „Matkę Królów” Janusza Zaorskiego.
Od początku grał u największych – w „Człowieku z żelaza” oraz „Dantonie” Andrzeja Wajdy, w „Przypadku” Krzysztofa Kieślowskiego. Pamiętamy go z „Magnata” Filipa Bajona. Po 1989 roku dokonał ostrego zwrotu w karierze. Zdecydował się na nowe, wolne od martyrologii kino wraz z Waldemarem Pasikowskim – w „Krollu”, „Psach”, „Słodko gorzkim”. Świetną, psychologiczną rolę zagrał w „Zabić Sekala” Vladimira Michalka. Stworzył kreację w roli księdza Robaka w „Panu Tadeuszu” Wajdy. Uznanie przyniosły mu role sztukmistrza Stygmy w „Jańciu Wodniku” Jana Jakuba Kolskiego i tytułowa w „Tacie” Macieja Ślesickiego. Wraz z grupą Świetliki nagrał album „Las Putas Melancólicas”. [/ramka]
Psy 2. Ostatnia krew | Kino Polska | 21.45 | PIĄTEK | 22.45 | NIEDZIELA | tvp 2 | 2.45 | SOBOTA
Tato | Kino Polska | 23.40 | PIĄTEK | 23.55 | PONIEDZIAŁEK
Szczęśliwego Nowego Jorku | HBO | 1.00 | NIEDZIELA
Haker | HBO 2 | 20.30 | WTOREK
Ratownicy | tvp 1 | 21.30 | ŚRODA