Z aktorem Paulem Giamattim rozmawia Barbara Hollender

Z Paulem Giamattim rozmawia Barbara Hollender

Aktualizacja: 11.11.2010 11:32 Publikacja: 10.11.2010 17:15

zdj. Chris Young

zdj. Chris Young

Foto: AP

[b]Rz: Co pan lubi w kinie?[/b]

[b]Paul Giamatti:[/b] Szczerze? Promocję, której nie znosi większość moich kolegów. Czy może być coś przyjemniejszego niż festiwale? Człowiek siedzi na plaży albo w dobrym hotelu i udziela wywiadów, a agenci przynoszą mu kawę. Lubię też katering na planie. Bufety teatralne to mizeria w porównaniu z firmami wynajmowanymi przez produkcje filmowe. Delicje, na dodatek gratis!

[wyimek][link=http://www.rp.pl/temat/355194_Zblizenie.html]Zbliżenie - Czytaj więcej[/link] [/wyimek]

[b]Jak to się stało, że syn profesora literatury z Yale, rektora tej uczelni, sam po studiach literackich został aktorem?[/b]

Pani oczekuje, że z takim intelektualnym zapleczem opowiem coś o Fellinim, Viscontim albo Bergmanie wadzącym się z Bogiem? Nic z tego! Zakochałem się w kinie, gdy zobaczyłem „Planetę małp”, duże wrażenie zrobiła też na mnie „Mumia”. I uwielbiałem horrory. Podświadomie ciągnęło mnie od wczesnych lat do takiego kina. Rozumiem zresztą, że pod tym pytaniem kryje się następne: czy rodzice byli zmartwieni moim wyborem? Nie byli. Lubiłem studiować, uczyć się, więc pewnie myśleli, że pójdę śladem ojca. Ale proszę pamiętać, że moja matka, zanim została panią Giamatti, była aktorką, więc pewnie coś odziedziczyłem po niej w genach. Mój starszy brat też jest aktorem, całe lata grał w serialu „Judging Amy”. Rodzice nie wyznaczali nam drogi życiowej, chyba po prostu chcieli, żebyśmy byli szczęśliwi. A ja byłem – robiąc to, co robiłem. Nawet wtedy, kiedy szło jak po grudzie.

[b]Czyli na początku kariery?[/b]

I na początku, i potem. Powodzenie aktora to sinusoida. Nigdy do końca nie wiadomo, dlaczego raz dostajesz scenariusze, a za chwilę wszyscy o tobie zapominają.

[b]Czyli zna pan lęk przed „milczącym telefonem”?[/b]

Nie. W sumie jestem szczęśliwcem, bo zawsze miałem robotę. Jeśli nie było epokowych ról, przyjmowałem te mniej epokowe albo wręcz zupełnie nieepokowe. Pracowałem w teatrze, grałem w telewizji, w radiu, robiłem reklamówki, podkładałem głos, czytałem komentarze w filmach instruktażowych. Robiłem, choroba, wszystko. Takie miałem pragmatyczne podejście do zawodu. Nie chodziłem z głową w chmurach, nie uważałem się za wielkiego artystę. Powiedziałem sobie: „Jestem aktorem, będę grał, co tylko się da. Poza porno, bo to cholernie nudne”. Chciałem sobie udowodnić, że można się z tego zajęcia utrzymać. No i udawało się.

[b]Przeglądam pana filmografię. W ciągu 20 lat zagrał pan w blisko 70 filmach, ma pan nominację do Oscara za rolę w „Człowieku ringu”. Ale prawdę powiedziawszy, bardzo długo był pan przede wszystkim specjalistą od drugiego planu.[/b]

Nie mam z tego powodu najmniejszych kompleksów. To raczej dziennikarze stale próbują mi je wmówić. Kiedyś brałem udział w prasowym spotkaniu. „Nie przeszkadza panu, że wszyscy uważają pana za epizodzistę?” – spytał pierwszy wywiadowca, który do mnie przyszedł. Odpowiedziałem: „Nie”. Następny dziennikarz i znów: „Czy nie przeszkadza panu, że wszyscy uważają pana za epizodzistę?” Odpowiadam: „Nie”. Przy kolejnym takim pytaniu zdenerwowałem się: „Generalnie nie, ale kiedy słyszę nieustannie to samo pytanie, zaczyna mi to przeszkadzać!”.

[b]Ja tak pytania nie sformułowałam. Znam aktorów, którzy uważają, że małe role są znacznie większym wyzwaniem niż główne.[/b]

Zgadzam się, bo o swoim bohaterze trzeba powiedzieć dużo w krótkim czasie. Dzięki temu gra się intensywniej i tworzy bardziej wyraziste postacie.

[b]Pana bohaterowie często są outsiderami.[/b]

Ja to uwielbiam. Jestem facetem w średnim wieku, niezbyt charakterystycznym, żona, dziecko, brak skandali. Po prostu chodząca przeciętność. Dlatego ogromnie lubię grać ekscentryków. Nie muszę ich unikać, na samopoczucie mi nie szkodzą. Mam się świetnie, nie cierpię na depresję, nie jestem na co dzień agresywny, mogę więc grać osoby niezrównoważone psychicznie.

Niewielu aktorów gra dziwaków z takim uczuciem, jak pan.

Jak już kogoś udaję, chcę go polubić albo przynajmniej zrozumieć. Granie diabła nie jest zabawne.

[b]Jak pan wybiera role?[/b]

Czytam scenariusz i jeśli po pierwszych pięciu stronach mam ochotę poznawać bohaterów dalej, to znaczy, że jest dobrze.

[b]Ale podobno pan nie odmawia.[/b]

Nie odmawiałem kiedyś. Teraz już mogę sobie na to pozwolić. Wybieram. To wielki luksus. W przeszłości bywało różnie. Ale miałem taki zwyczaj, że jak mi coś proponowano, przyjmowałem. Aktor jest od grania i wcale nie żałuję swoich wyborów. Nawet jeśli w efekcie zagrałem w nie najlepszych filmach.

[b]A dzisiaj wystąpiłby pan jeszcze w reklamie?[/b]

Czemu nie?

[b]Kiedyś przezywano pana ryczącym tygrysem...[/b]

W reklamówce jakiegoś pola golfowego użyczyłem głosu Tigerowi Woodsowi. To było bardzo dawno temu, ledwo pamiętam. Potem rzeczywiście koledzy śmiali się ze mnie. Mnie to nie przeszkadzało. Zgarnąłem niezłe honorarium.

[b]W swojej karierze spotkał się pan ze wspaniałymi reżyserami. Z którym z nich pracowało się panu najlepiej?[/b]

Generalnie lubię, gdy reżyser mnie reżyseruje. Taki np. M. Night Shyamalan jest potwornie precyzyjny. Doskonale wie, czego chce od aktora. Ma w głowie cały film, wszystko kontroluje. Przy nim ekipa czuje się wyśmienicie. Jest trochę tak, jakby dzięki swojej jasnej wizji zdejmował z innych odpowiedzialność. Mnie to odpowiada. Choć z drugiej strony uwielbiam też Woody’ego Allena. Ten facet nie daje aktorom scenariusza, na planie niewiele się do nich odzywa, a jednak nawet gwiazdy, które normalnie za rolę biorą 20 milionów dolarów, u niego grają za najniższe stawki. Ja ze swoim merkantylnym stosunkiem do zawodu też jestem gotów stawić się na planie, ilekroć mnie potrzebuje. Jednak gdyby pani zapytała, z kim najbardziej chciałbym się znowu spotkać w pracy, odpowiedziałbym: z Shari Springer Merman i Robertem Pulcinim. Kręciliśmy razem „Nianię z Nowego Jorku” i najzwyczajniej w świecie bardzo się polubiliśmy.

[b]W jednym z ostatnich pana filmów „Barney’s Version” zagrał pan człowieka, który mimo surowego żydowskiego wychowania jest, mówiąc delikatnie, dość nieodpowiedzialny w kontaktach z kobietami.[/b]

Odpowiadała mi ta rola. Po pierwsze mam włoskie korzenie i sporo się w życiu napracowałem, żeby swój temperament okiełznać. A tam mogłem wreszcie żyć z dnia na dzień i udawać wiecznego chłopca. Poza tym lubię to specyficzne, żydowskie poczucie humoru, odrobinę mroczne, przesiąknięte nutką cynizmu i pesymizmu.

[b]W ostatnim czasie jest pan wyjątkowo zapracowany. W portalach filmowych co chwilę można przeczytać o pana nowych projektach.[/b]

Niestety, część z nich, jak to w kinie, nie dojdzie do skutku. Ale rzeczywiście nie narzekam. Wiążę koniec z końcem. Szkoda mi tylko teatru, bo zawsze był dla mnie ogromnie ważny, a od pięciu lat nie mam na niego czasu.

[b]Tęskni pan za sceną? Jest pan jednym z niewielu aktorów amerykańskich, którzy przez długi czas łączyli karierę teatralną i filmową. Co pana tak urzeka w teatrze?[/b]

W najtrudniejszych czasach dawał mi stały dochód, a poza tym to zupełnie inny rodzaj obcowania zarówno z publicznością, jak i z tekstem. Bezpośredni, trudniejszy. No i mam pewność, że jak już wejdę na scenę, to nikt mnie z niej w montażowni nie wytnie. Ostatnio straciłem kontakt z teatrem, żałuję. Mam nadzieję, że niedługo tam wrócę. Choć przyznam, że to praca o wiele cięższa niż w kinie. I nie ma darmowej herbatki.

[b]Nie ma też popularności, jaką daje kino. Czy dzisiaj filmowa sława panu nie przeszkadza?[/b]

Eee, gdzie tam. Kiedy idę ulicą, nikt się za mną szczególnie nie ogląda. A jeśli ktoś mnie rozpozna, to najwyżej pogadamy albo uśmiechniemy się do siebie. Choć oczywiście zdarzają się sytuacje średnio sympatyczne. Generalnie uwielbiam szalonych ludzi, ale wolę im się przyglądać z pewnej odległości. Dla mnie to krępujące, gdy nagle podbiega do ciebie na ulicy dziewczyna, nawet ładna i atrakcyjna, wciska ci w dłoń karteczkę z telefonem i szepcze: „Czekam!”.

[b]Ma pan jakieś filmowe marzenia?[/b]

Jedno się spełniło, bo zagrałem w remake’u „Planety małp”. Innych nie mam. Biorę, co przynosi życie. Nie marzę o wielkich rolach w wielkich filmach. Lubię kino gatunkowe, akcję, horrory. Gdybym dostał dobrą propozycję z takiego filmu, na pewno bym w nim zagrał. Jedno się nie zmieniło: nie chciałoby mi się brać udziału w porno. Ale fajna hollywoodzka przygoda? Czemu nie? Powiedziałem mojemu agentowi: „Dlaczego ciągle mam być dziwakiem albo wariatem? Zdobądź mi wreszcie inną rolę. Chcę zagrać jakiegoś zwariowanego astronautę albo dzielnego wojownika. Chcę być bohaterem, albo jeszcze lepiej – superbohaterem!”.

[b]Myśli pan o reżyserii?[/b]

Absolutnie nie. Wyprodukowałem jeden film i to mi wystarczy, zostawiłem to zajęcie kumplom. Zresztą, to nie jest dobry czas dla kina niezależnego.

Łatwiej w wielkim studiu uzbierać 200 milionów na film, który toczy się w przestworzach lub w afrykańskiej dżungli, niż 10 milionów na skromny dramat nowojorski. A z reżyserią jest jeszcze gorzej, bo do tego trzeba być kimś w rodzaju architekta. Nie sądzę, żebym umiał nad wszystkim zapanować. Wolę przyjść, zagrać i mieć to z głowy.

[b]Gdyby nie był pan aktorem, to czym by się pan zajmował?[/b]

Robiłem inne rzeczy. Rysowałem, próbowałem projektować plakaty filmowe, brałem się za animację, ale to było jeszcze trudniejsze od aktorstwa. Nie mówiąc o tym, że nikt mi nie serwował wtedy kawy.

[b]A jak spędza pan wolny czas?[/b]

Ja naprawdę nie jestem specjalnie interesującym facetem. Kiedy nie pracuję, nie oddaję się walkom Wschodu ani nie zdobywam ośmiotysięczników. Nie gram nawet w golfa. Ot, zjem kolację z żoną, przejdę się z synem na spacer. Bardzo lubię spędzać z nim czas.

[b]Chciałby pan, żeby został kiedyś aktorem?[/b]

Nie sądzę. Jest wspaniałym dzieciakiem i mam nadzieję, że nie zakocha się w aktorstwie. Życzę mu lepiej. To ciekawe życie, ale i cholernie trudne. Zanim człowiek osiągnie jakąś pozycję, musi wiele znieść.

[i]Gra dla dwojga: 14.40 | Canal+ Film | SOBOTA, 17.50 | Canal+ | CZWARTEK[/i]

[ramka][srodtytul]Paul Giamatti[/srodtytul]

Na ulicy nikt by się za nim nie obejrzał. Swoją zwyczajnością idealnie wtapia się w tłum. Ale czasem ci z pozoru niepozorni i „przezroczyści” bywają świetnymi aktorami. Giamatti urodził się 6 czerwca 1967 roku w New Haven, w stanie Connecticut. Jego ojciec był profesorem literatury i najmłodszym w historii rektorem uniwersytetu w Yale, matka – Toni Smith, zanim wyszła za mąż, była aktorką.

Paul skończył Wydział Literatury i Sztuk Dramatycznych w Yale potem pracował w teatrach w Seattle, San Diego i Williamstown, wreszcie na Broadwayu. Przełomowy dla jego kariery filmowej był występ w „Częściach intymnych” (1997). Zagrał w ponad 70 filmach, stając się specjalistą od ról charakterystycznych. Ostatnio coraz częściej obsadzany jest także w głównych. Jego najbardziej znane obrazy to: „Bez duszy”, „Gra dla dwojga”, „Niania w Nowym Jorku”, „Bezdroża”, „Iluzjonista”, „Człowiek ringu” (nominacja do Oscara 2005), „Zapłata”, „Negocjator”.

Jest aktorem bardzo inteligentnym, z ogromnym poczuciem humoru oraz dystansem do siebie i świata. Żonaty, ma jedno dziecko. [/ramka]

[b]Rz: Co pan lubi w kinie?[/b]

[b]Paul Giamatti:[/b] Szczerze? Promocję, której nie znosi większość moich kolegów. Czy może być coś przyjemniejszego niż festiwale? Człowiek siedzi na plaży albo w dobrym hotelu i udziela wywiadów, a agenci przynoszą mu kawę. Lubię też katering na planie. Bufety teatralne to mizeria w porównaniu z firmami wynajmowanymi przez produkcje filmowe. Delicje, na dodatek gratis!

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Kultura
Łazienki Królewskie w Warszawie: długa majówka
Kultura
Perły architektury przejdą modernizację
Kultura
Afera STOART: czy Ministerstwo Kultury zablokowało skierowanie sprawy do CBA?
Kultura
Cannes 2025. W izraelskim bombardowaniu zginęła bohaterka filmu o Gazie
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Kultura
„Drogi do Jerozolimy”. Wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne