Stanisław Skrowaczewski od lat stara się wiosną przyjechać ze świata do Warszawy, by poprowadzić orkiestrę Filharmonii Narodowej. Znów więc niemal wbiegł na estradę żwawym krokiem, stanął za pulpitem dyrygenckim, energicznie uniósł ręce i popłynęła muzyka, jakiej dawno nie słyszała warszawska publiczność.
Znakomici Filharmonicy Berlińscy twierdzą, że dyrygent staje się artystą dopiero po sześćdziesiątce. Przedtem jedynie terminuje w tym fachu. Przyjmując ich punkt widzenia, Stanisław Skrowaczewski, który we wrześniu będzie obchodził 88. urodziny, jest na pewno mistrzem. Nie trzeba jednak zaglądać w metrykę, wystarczy posłuchać, jak grają prowadzeni przez niego muzycy.
Zaczął od symfonii Jowiszowej Mozarta brzmiącej inaczej, niż przyzwyczaili nas znacznie młodsi dyrygenci. On wyraźnie zwolnił tempo tej muzyki. Mozart stał się bardziej dostojny, ale czy wszyscy muszą go traktować tak, jakby właśnie obejrzeli słynny film Formana? Skrowaczewski wolał cyzelować szczegóły, zadbać, by menuet był elegancki, a orkiestrowe tutti klasycznie dostojne.
Jeśli komuś tak z lekka staroświecko odczytany kompozytor niezbyt przypadł do gustu, to wielkość Stanisława Skrowaczewskiego musiał uznać po wysłuchaniu symfonii Wagnerowskiej Brucknera. Monumentalne dzieło poprowadził z pamięci, z werwą i niesłychaną dyscypliną.
On od lat lubi tego austriackiego późnego romantyka, który swoje symfonie przepełniał religijną mistycznością i uwielbieniem dla Wagnera. Potrafi wniknąć w ich skomplikowaną materię i tak przekazać swą interpretacyjną myśl orkiestrze, że potężny utwór staje się klarowny dla słuchacza. Jak jednak Skrowaczewski sprawia, że orkiestra Filharmonii Narodowej gra dźwiękiem mocnym, ale miękkim zarazem, a instrumentom dętym nie zdarzają się kiksy, to pozostanie jego tajemnicą.