Byłam radną tylko przez półtora roku. Załapałam się na skróconą kadencję samorządową 1998–2000. I bardzo dobrze, bo pełnej bym nie wytrzymała. Tam w ogóle nie było jaj. Nie dość, że nuda, to jeszcze bardzo niewielki wpływ na rzeczywiste decyzje. Dość szybko zrozumiałam, że polityka nawet na najniższym szczeblu wyklucza wszelką działalność artystyczną. Totalnie podcina skrzydła i tłamsi wyobraźnię.
W przeciwieństwie do kariery serwisantki komputerowej?
Dostałam się tam przypadkiem, ale grzebanie w komputerach to moja wielka pasja. Często chodziłam z różnymi problemami do zaprzyjaźnionego serwisu. Chłopaki szybko się zorientowali, jak dużo umiem, i zaproponowali mi pracę. Zgodziłam się. Następnego dnia już pracowałam.
Co na to mąż?
To informatyk z wykształcenia, z którym nie można pogadać o kompach. On z kolei narzeka, że ze mną nie da się gadać o muzie. Nie był zachwycony, szczególnie kiedy zostawałam po godzinach. Ta robota tak mnie wciągnęła, że rzuciłam muzykę. Chłopaki z zespołu myśleli, że robię ich w konia. Ale z czasem już im nie było do śmiechu. Po 10 miesiącach wyciągnęli mnie stamtąd siłą. Płyta „Graphite" była moim komputerowym detoksem.
Kiedy zarobiłaś najwięcej?
To piękna historia. Przychodzę kiedyś do ZAiKS-u, niedługo po ukazaniu się nowej płyty. Pani mówi: „Jest nieźle. 28 tysięcy". Zrozumiałam jednak, że dwa osiemset, i mówię: „Nie najgorzej, ale spodziewałam się trochę więcej". Popatrzyła na mnie takim wzrokiem, że mnie wcięło. Okazało się, że ta sumka była wyrównaniem za emisję teledysków w stacjach telewizyjnych. Kupiłam za nią matiza. Do tej pory nim jeżdżę.
A gdzie zarobiłaś najwięcej poza sceną muzyczną?
Znowu musicie napisać o moich rozbieranych zdjęciach... Ale od razu uprzedzam, że nie ma ich co szukać. Nawet ja ich nie znalazłam. Może szkoda?
ANJA ORTHODOX,
rocznik 1964. Wokalistka zespołu Closterkeller, didżejka, autorka tekstów, felietonistka, jurorka konkursów muzycznych. Ma na koncie współpracę z wieloma rodzimymi artystami, m.in. Voo Voo, Irą i Kobranocką.